Takiego szoku japoński system finansowy teoretycznie nie miał prawa wytrzymać. Kraj, który już dźwiga największy po Zimbabwe dług na świecie (226 proc. PKB), będzie teraz musiał przeznaczyć 200 miliardów dolarów na odbudowę zniszczonej przez trzęsienie ziemi i tsunami północno-wschodniej części archipelagu. Grecja i Irlandia, przy znacznie niższym poziomie zadłużenia, stanęły w zeszłym roku na skraju bankructwa i musiały za cenę przyjęcia drakońskiego planu oszczędnościowego szukać ratunku w Unii Europejskiej.
Japonii to jednak nie grozi. Kraj ten w każdej chwili bowiem może użyć potężnej broni, która zetrze w pył wszelkie ataki spekulacyjne. To kolosalne rezerwy walutowe. Przez lata bezczynnie zdeponowane w sejfach i na kontach Banku Japonii złoto, obligacje Stanów Zjednoczonych, specjalne prawa ciągnienia MFW i inne, najbardziej bezpieczne aktywa o łącznej wartości ponad biliona dolarów mogą w każdej chwili zostać użyte, aby uspokoić rynki finansowe.

Waszyngton wpada w pułapkę

Reklama
– O tym, jak bardzo rezerwy walutowe uspokajają inwestorów, świadczy niezwykle niska (0,72 proc.) rentowność japońskich obligacji. Nabywcy papierów skarbu państwa Portugalii chcą dziesięciokrotnie większej zapłaty, bo ich zdaniem ryzyko, że nie odzyskają zainwestowanych pieniędzy, jest o wiele większe – wskazuje „DGP” Cinzia Alcidi, specjalistka ds. finansowych w Europejskim Centrum Studiów Politycznych (CEPS).
Nawet niewielkie wahnięcia w nastrojach inwestorów oznaczałby dla Japonii kłopoty. Wystarczyłoby, że rentowność japońskich obligacji skoczy o 1 proc., a już 1/4 dochodów podatkowych kraju musiałaby zostać przeznaczone na dodatkowe koszty obsługi długu. Właśnie dlatego japoński bank centralny lokuje oszczędności tylko w najbardziej płynnych aktywach, które w razie czego można natychmiast użyć.
Japonia dorobiła się drugich co do wielkości rezerw walutowych na świecie właściwie przez przypadek. Jeszcze na początku lat 70. rezerwy Banku Japonii były minimalne: odpowiadały zaledwie 13 mld dol. Kraj kończył odbudowę ze zniszczeń wojennych i wciąż importował więcej, niż sprzedawał za granicą. Bank centralny miał więc trudności ze zdobyciem dewiz, zaś podstawowym zabezpieczeniem przed atakiem spekulacyjnym były nie duże rezerwy, ale ścisła kontrola ruchów kapitałowych.
Wtedy jednak zaczęła się niezwykła ekspansja japońskiego eksportu, początkowo głównie do Stanów Zjednoczonych. Amerykanie kupowali coraz więcej japońskich produktów nie tylko ze względu na ich dobrą jakość i nowoczesne rozwiązania technologiczne, ale także niską cenę. Aby utrzymać tak korzystny układ i zapobiec aprecjacji jena, Bank Japonii zaczął na masową skalę skupywać dolary i reinwestować je w obligacje skarbowe Stanów Zjednoczonych. Tylko w latach 80. rezerwy walutowe kraju zwiększyły się z tego powodu aż dwunastokrotnie.
Amerykanie szybko zrozumieli, że sztuczne utrzymywanie słabego jena nie jest dla nich korzystne, bo powoduje lawinowy wzrost deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych. Pod naciskiem Waszyngtonu władze w Tokio musiały więc stopniowo znieść kontrole rynku kapitałowego. Ale dla USA było już za późno: japońskie koncerny nauczyły się podbijać zagraniczne rynki i zarabiać na ich miliardy dewiz. Te zaś Bank Japonii nadal skupował, aby utrzymać, mimo irytacji Białego Domu, niski kurs jena. I, co gorsza, reinwestował je niemal wyłącznie w dolary (do dziś Japonia pozostaje drugim po Chinach największym nabywcą emisji amerykańskiego długu), co jeszcze bardziej przyczyniało się do umocnienia kursu amerykańskiej waluty.
Waszyngton sam jednak zastawił na siebie pułapkę. Amerykanie przeforsowali bowiem w 1944 roku w Bretton Woods zasady nowego międzynarodowego systemu finansowego, który zakładał, że tylko dolar będzie wymienialny na złoto (wcześniej rezerwy walutowe były lokowane niemal wyłącznie w tym kruszcu), zmuszając banki centralne całego świata do uczynienia z tej waluty podstawy swoich rezerw. Co prawda w 1968 r. ta wymienialność została zawieszona dla wszystkich uczestników rynku poza bankami centralnymi, a w 1973 r. także i dla nich, nie zmieniło to jednak statusu dolara. Do dziś to właśnie w dolarach banki centralne ulokowały niemal 2/3 swoich rezerw, resztę dzieląc między euro, funty, jeny, franki szwajcarskie i dolary kanadyjskie.

Cała Azja bierze przykład z Tokio

Polityka Tokio stała się wzorem dla wielu innych banków Azji Południowo-Wschodniej. Zachęcił ich do tego nie tylko fenomenalny rozwój japońskiej gospodarki. Na przełomie 1997 – 1998 roku głęboki kryzys finansowy zmusił m.in. Koreę Południową, Tajlandię i Malezję do wystąpienia o nagłą pomoc MFW. Pieniądze się znalazły, ale pod warunkiem wprowadzenia przez te kraje drakońskich planów oszczędnościowych. Od tej pory rządy większości państw regionu postawiły na gromadzenie tak dużych rezerw, aby w razie potrzeby mieć własne środki i nie zostać zmuszonym do dostosowywania się do dyktatu międzynarodowych instytucji finansowych. Dziś Korea Południowa ma rezerwy odpowiadające 300 mld dol., Hongkong – 270 mld dol., Singapur – 230 mld dol., a Tajlandia – 180 mld dol. Dla porównania znacznie większa gospodarka Niemiec zadowala się rezerwami 210 mld dol., Francji – 160 mld dol., a Wielkiej Brytanii – 115 mld dol.
W trakcie ostatniego kryzysu finansowego pęd do gromadzenia coraz większych rezerw przez kraje Azji Południowo-Wschodniej, ale także Ameryki Łacińskiej i Bliskiego Wschodu, nie tylko nie osłabł, ale wręcz nabrał tempa. Nikt nie chce się znaleźć w sytuacji Grecji i Irlandii, które muszą słuchać poleceń urzędników w Brukseli co do wysokości podatków, wieku emerytalnego czy cięć wydatków państwa. Międzynarodowy Fundusz Walutowy ocenia, że w tym roku globalne rezerwy walutowe po raz pierwszy w historii przekroczą kolosalną kwotę 10 bilionów dolarów, ponad 20 razy tyle, ile wynosi dochód narodowy Polski.
Od Arabii Saudyjskiej po Rosję, od Brazylii po Tajwan, coraz więcej państw okopuje się za górami dewiz, złota i najbardziej cenionych bonów skarbowych, aby ochronić się przed ewentualnym atakiem spekulacyjnym rynków finansowych. Ale nawet te rezerwy bledną w stosunku do zasobów walutowych zgromadzonych przez Chiny. Pod koniec lutego bank centralny tego kraju zgromadził oszczędności warte 2,85 biliona dolarów, niemal tyle samo, ile wynosi cały dochód narodowy Niemiec! W ciągu 30 lat rezerwy walutowe Chin zwiększyły się przeszło tysiąckrotnie (w 1977 r. wynosiły zaledwie 2,3 miliarda dolarów).
– Były przynajmniej dwa źródła szybkiego wzrostu tych zasobów. Zgodnie z restrykcyjnym chińskim prawem walutowym krajowe przedsiębiorstwa, które zarobiły dolary z eksportu, mogą je zamieniać na juany, aby zainwestować w kraju i zapłacić własnym pracownikom, tylko po sztywnym kursie za pośrednictwem kont banku centralnego. Ponieważ ten ostatni może swobodnie dodrukowywać juany, ilość zgromadzonych w ten sposób dolarów rośnie niemal w geometrycznym tempie, w miarę jak rozwija się chiński eksport – tłumaczy Yiyi Lu, ekspertka Brytyjskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (Chatham House). – Na podobnym mechanizmie oparte są inwestycje zagraniczne w Chinach. Zachodnie koncerny, które chcą w Państwie Środka otworzyć montownię samochodów czy fabrykę aparatów fotograficznych, także muszą najpierw zamienić posiadane dolary czy euro na juany w banku centralnym – dodaje.

Kosztowne rezerwy

Tempo narastania chińskich rezerw walutowych rzeczywiście przyprawia o zawrót głowy. Tylko w ostatnim kwartale minionego roku ich wartość zwiększyła się o 199 miliardów dolarów, zaś w całym 2010 r. wzrosły o 18,7 proc.
Chińczycy naśladują Japonię nie tylko w gromadzeniu rezerw, ale także ich wykorzystaniu. Lokaty chińskiego banku centralnego stanowią potężną broń, dzięki której Pekin może się bez trudu oprzeć presji Waszyngtonu na umocnienie kursu juana. W zeszłym roku chińska waluta zyskała wobec dolara zaledwie 2 procent, co miało minimalny wpływ na wielkość chińskiego eksportu. Kupione dolary Bank Chin w ogromnym stopniu inwestuje w zakup amerykańskich obligacji i w ten sposób finansuje rosnący dług Stanów Zjednoczonych. Gdyby przestał to robić, amerykański system walutowy z dnia na dzień mógłby się załamać. Dlatego Amerykanie, jeśli naciskają na Chińczyków w sprawie osłabienia juana, robią to w białych rękawiczkach.
Ogromne rezerwy walutowe nie są jednak dla Pekinu wyłącznie powodem do radości. Przyprawiają także chińskich decydentów o ból głowy. Jednym z efektów nieograniczonej wymiany dolarów, euro czy funtów na juany jest nadmierny zalew krajowego rynku przez chińską walutę i ryzyko coraz większej inflacji. W lutym roczny wskaźnik cen skoczył już do 4,9 proc. Aby powstrzymać dalszy wzrost inflacji, bank centralny zaczął więc podnosić stopy procentowe, co może jednak zdecydowanie spowolnić tempo wzrostu gospodarczego.
Problem z inflacją to jednak nic w stosunku do ogromnych strat, jakie ponosi Bank Chin z powodu trwającej od kilku lat deprecjacji dolara. – Gdyby chińskie rezerwy były ulokowane w ciągu minionych pięciu lat w euro, wartość rezerw walutowych Banku Chin byłaby aż o jedną piątą większa niż dziś – zwraca uwagę Ansgar Belke, ekonomista Uniwersytetu w Duisburgu.
To może być dopiero początek. Wystarczy przecież, aby kurs dolara osłabł o 10 proc., a wartość chińskich rezerw realnie zmniejszy się o blisko ćwierć biliona dolarów, połowę dochodu narodowego Polski. Dlatego Pekin z taką irytacją przyjmuje każdą decyzję Waszyngtonu, która prowadzi do osłabienia zielonego banknotu. Pod koniec zeszłego roku Chińczycy szczególnie ostro zaprotestowali przeciwko decyzji Rezerwy Federalnej o wyemitowaniu dodatkowych 600 miliardów dolarów pustego pieniądza na wsparcie słabnącego wzrostu gospodarki. Yu Yongding, doradca chińskiego banku centralnego, w zeszłym tygodniu zaproponował nawet radykalną zmianę strategii. Jego zdaniem Bank Chin powinien zaprzestać zakupu dolarów na masową skalę. W zamian, w opinii Yongdinga, należy rozważyć powołanie państwowego funduszu inwestycyjnego, który lokowałby nadwyżki walutowe w znacznie bardziej dochodowe przedsięwzięcia za granicą.

Fundusze dają więcej

Taki właśnie fundusz, Abu Zabi Investment Authority, został utworzony w 1976 r. przez szejka Zayeda bin Sultana Al Nahyana. Choć oficjalnych danych brak, jego wartość jest dziś oceniana na kolosalną kwotę 1,3 bln dol. W ten sposób fundusz stał się drugim po Banku Chin największym inwestorem instytucjonalnym na świecie, choć oficjalne rezerwy Zjednoczonych Emiratów Arabskich są znacznie skromniejsze i wynoszą zaledwie 35 mld dol.
Fundusz jest zarządzany zupełnie inaczej niż rezerwy walutowe. Decyzje o tym, gdzie umieścić oszczędności, podejmują nie władze banku centralnego, ale zatrudnieni przez szejka Abu Zabi niezależni menedżerowie. Działają w ośmiu pionach zajmujących się m.in. lokowaniem funduszy w prestiżowe nieruchomości w Londynie, Paryżu czy Nowym Jorku, przejmowaniem udziałów w intratnych spółkach, finansowaniem poszukiwań nowych złóż ropy i gazu. W dłuższej perspektywie takie inwestycje są o wiele bardziej dochodowe niż niskooprocentowane amerykańskie bony skarbowe, które składają się na zasadniczą część rezerw walutowych Japonii czy Chin. Bywają jednak ryzykowne. W 2008 r., tuż przed kryzysem finansowym, fundusz Abu Zabi kupił za 7 miliardów dolarów udziały w amerykańskim Citibanku. Straciły one od tego czasu aż 90 proc. wartości.
Podobną do Abu Zabi strategię wybrała Norwegia. Rezerwy walutowe tego kraju także wyglądają skromnie (45 miliardy dolarów), jednak pięciomilionowy nordycki kraj posiada drugi co do wielkości państwowy fundusz inwestycyjny na świecie, Norwegian Governmental Pension Found, którego wartość pod koniec grudnia osiągnęła 512 mld dol. Władze w Oslo uznały, że z dochodów uzyskanych dzięki pokładom gazu i ropy pod Morzem Północnym powinny w znacznym stopniu skorzystać przyszłe pokolenia, a nie tylko obecne. Stąd pomysł inwestycji w aktywa, które przynoszą pewny zysk w długim okresie, jak towarzystwa ubezpieczeniowe i wysokiej klasy nieruchomości.
– Przykład Norwegii wywołuje coraz większą debatę w Japonii, która także zaczyna zdawać sobie sprawę, że okres szybkiego wzrostu może być tylko epizodem we współczesnej historii kraju. Przeniesienie połowy rezerw do funduszu kierującego się bardzo konserwatywną strategią inwestowania i tak bez trudu przyniosłoby japońskim władzom kilkadziesiąt miliardów dolarów dodatkowych dochodów rocznie i pozwoliło w ciągu 3 – 5 lat pokryć koszy ostatniego trzęsienia ziemi – zwraca uwagę Yiyi Lu.
Politykę bardzo niewielkich (w stosunku do dochodu narodowego) rezerw walutowych od lat stosuje amerykański bank centralny. W lutym wynosiły one 132 mld dol., zaledwie o jedną trzecią więcej niż podobne fundusze zgromadzone przez Polskę.

Amunicja banków centralnych

– Powód utrzymywania stosunkowo tak niewielkich środków przez amerykański bank centralny jest prosty: Rezerwa Federalna może w każdej chwili dodrukować potrzebną ilość dolarów. To znana jeszcze ze średniowiecza zasada tzw. renty emisyjnej, która będzie trwała tak długo, jak długo dolar pozostanie najważniejszą walutą rezerwową świata. Stąd olbrzymi opór Baracka Obamy przed planami francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, który chce doprowadzić do ograniczenia tej roli amerykańskiego pieniądza – uważa Cinzia Alcidi.
Unia Europejska nie może sobie już pozwolić na taki luksus. Co prawda udział euro w międzynarodowych rezerwach systematycznie rośnie (w 2010 r. 27,3 proc. wobec 17,9 proc. w pierwszym roku istnienia unii walutowej), podczas gdy znaczenie dolara spada (z 70,9 proc. światowych rezerw w 1999 r. do 62,1 proc. w 2010 r.), jednak jest to proces powolny. Międzynarodowi inwestorzy wciąż nie mają pełnego zaufania do zdolności Europejskiego Banku Centralnego (EBC) oparcia się naciskom rządów najważniejszych krajów Wspólnoty. Źle przyjmują także powtarzające się pogłoski o możliwym rozpadzie unii walutowej.
Oficjalne rezerwy EBC pozostają co prawda niewielkie (77 miliardów dolarów), jednak finansiści z Frankfurtu mogą wystąpić do banków centralnych krajów unii walutowej o przekazanie własnych rezerw (w zamian za niewielkie oprocentowanie), jeśli są potrzebne do interwencji na rynku. Wówczas amunicja banku centralnego jest już o wiele większa i sięga 769 mld dol., najwięcej ze wszystkich instytucji finansowych świata poza Chinami i Japonią.
Cenę pozostawania poza unią walutową płaci natomiast Polska. Mające osiem razy większy dochód narodowy Niemcy dysponują tylko dwukrotnie większymi rezerwami walutowymi niż nasz kraj (100 mld dol.). Gdyby trzymać się tych samych proporcji, NBP mógłby przeznaczyć przynajmniej 50 mld dol. na utworzenie państwowego funduszu inwestycyjnego, takiego, jaki działa w Norwegii czy Abu Zabi, uzyskując z tego nawet kilka miliardów dolarów rocznie. – Dopóki Polska pozostaje poza strefą euro i jest uważana za państwo o wyższym ryzyku niż kraje zachodniej Europy, bufor w postaci znaczących rezerw walutowych jest konieczny, aby przeciwdziałać ewentualnym atakom spekulacyjnym i zachować korzystny rating największych agencji analitycznych świata – uważa ekonomista Witold Orłowski.
Zwolennicy utrzymywania dużych rezerw walutowych otrzymali w minionym tygodniu potężny argument od największych banków centralnych świata: amerykańskiej Rezerwy Federalnej, Europejskiego Banku Centralnego, Banku Anglii i Banku Kanady. W odruchu solidarności z Japończykami po trzęsieniu ziemi sprzedały one jednocześnie jeny za równowartość 25 mld dol., aby osłabić japońską walutę i pomóc w ten sposób gospodarce kraju wrócić na ścieżkę wzrostu. Akcja powiodła się (kurs jena spadł o 6 proc., z 76 do 81 jenów za dolara) nie dlatego, że zaangażowana suma była tak wielka, tylko dlatego, że inwestorzy doszli do wniosku, iż w każdej chwili do uspokojenia rynku mogą zostać użyte środki kilkaset razy większe. Gdyby ich nie było, Japonia zapewne już ogłosiłaby bankructwo.
ikona lupy />
Przez lata bezczynnie zdeponowane w sejfach i na kontach Banku Japonii złoto, obligacje i inne bezpieczne aktywa o łącznej wartości ponad biliona dolarów mogą zostać użyte, by uspokoić rynki finansowe Fot. Reuters/Forum / DGP