Czasem było to powodem ich krytyki Pana Boga, jak to zrobił Wolter po trzęsieniu ziemi w Lizbonie, czasem zaś przyjmowali to ze stoickim spokojem. Oczywiście znaleźli się, jak zawsze, głupcy, którzy mniemali, że naturę da się całkowicie okiełznać. Najczęściej byli to socjaliści utopijni, nieszkodliwi mędrkowie z dziewiętnastowiecznego Paryża, czasem także socjaliści utopijni, ale straszliwie szkodliwi w postaci bolszewików, którzy chcieli zmienić wszystko: bieg rzek, kod genetyczny roślin czy ludzką naturę. Jeszcze inna tendencja polegała na lekceważeniu natury, czyli na przekonaniu, że uda się militarnie pokonać Rosję mimo mrozu.
Ostatnio jesteśmy wciąż pod wrażeniem trzęsień ziemi i straszliwych wiatrów nazywanych tornadami. Wiemy doskonale, że nie tylko nie potrafimy nic na to poradzić, ale nawet wbrew nauce nie potrafimy tych zjawisk przewidzieć z odpowiednim wyprzedzeniem, chociaż potrafimy tak budować, żeby ewentualne negatywne skutki minimalizować.
Słyszymy i oglądamy dzięki telewizji naturę w jej najbardziej gwałtownych przejawach, ale chociaż w Polsce nie występują w zasadzie skrajne fenomeny, to powodzie, wiatry i susze dały nam niezły pokaz chociażby minionego roku. Zapominamy jednak o plagach egipskich, które są mniej spektakularne, ale strasznie dotkliwe i które niewątpliwie przybierają na sile, a my zupełnie nie potrafimy sobie z nimi poradzić. Myślę o komarach i kleszczach.
Zawsze u mnie, w otoczeniu podmokłych łąk, były komary, ale nie tyle, że okrążają człowieka tak, iż go praktycznie nie widać. Kleszczy dwadzieścia lat temu po prostu nie było, teraz strach wejść do lasu. Liczba pokleszczowych zachorowań ludzi i zwierząt (psów przede wszystkim) wzrosła w stosunku do minionego roku już o siedemdziesiąt procent, a przecież dopiero minęła połowa maja. Ludzie umierają, a pracownicy lasów, choć przymusowo szczepieni, chorują niemal masowo.
Reklama
Kiedyś w Ameryce mieszkaliśmy w pensjonacie położonym na podobnych, może jeszcze bardziej mokrych terenach i zapytaliśmy właścicielkę, jakim cudem nie ma komarów. Odpowiedziała, że wiosną i potem raz jeszcze cały teren jest spryskiwany odpowiednimi substancjami z samolotów. Można sobie jednak wyobrazić, że nikogo nie stać na spryskanie całej Polski, bowiem plaga ma takie rozmiary, że w Warszawie ludzie nie mogą siedzieć z powodu komarów na balkonach, a w parkach masowo występują kleszcze łąkowe, drzewne, a nawet – nowe mutanty – fruwające. Ponadto spryskiwanie trującymi substancjami musi mieć skutki uboczne.
O ile komary są stare jak świat i tylko ich liczba oraz odporność się zwiększa, o tyle kleszcze to nowość. Kiedyś był to rzadki owad, a choroby kleszczopochodne nie były nawet rozpoznawane. Coś się stało, nikt, o ile wiem, nie potrafi powiedzieć co, że nagle stały się istną zarazą i jedyne, co można robić, to siedzieć w domu. Czyli po raz kolejny z naturą przegrywamy.
Prowadzi to do wznowienia refleksji nie tyle na tematy ekologiczne, bo nie umiem sobie nawet wyobrazić, co ekologowie mogliby mieć ciekawego do powiedzenia na temat plagi kleszczy i komarów, ile na temat naszego nieustannego przegrywania ze światem. Dotyczy to nie tylko komarów i kleszczy, ale wszystkiego, co proponuje nam natura. Jesteśmy na jej łasce, nie potrafimy przecież poradzić sobie ani z suszą, ani z wiosennymi przymrozkami, ani z nadmiarem wiatru, ani ze spadkiem liczby pszczół. Nie piszę tego, by wyciągnąć dramatycznie pesymistyczne wnioski, bo nic by z nich nie wynikało, tylko po to, że należy dziękować Bogu, lub innym instancjom, za każde spokojne lato z dostateczną ilością wilgoci i bez trzydziestostopniowych upałów. Czyli trzeba się godzić na świat natury, chociaż jest on nam kompletnie obcy i prawie nic na przestrzeni ostatnich stuleci nie udało się w tym zakresie zmienić.