Ci ludzie otwarcie przyznają, że niewiele z tego rozumieli. Były lata 2005 – 2008, Stany Zjednoczone i szaleństwo na rynku subprime. Pakiety zapakowanych w najróżniejszy sposób ryzykownych kredytów hipotecznych przechodziły z rąk do rąk, z jednej instytucji finansowej do drugiej, zawsze z zyskiem. Zarabiano krocie i mało kto zadawał sobie pytanie – jak długo potrwa ta hossa i jaka tak naprawdę jest wartość paczek z kredytami. Wreszcie znalazło się kilku wątpiących, rynkowych outsiderów spoza Wall Street i właścicieli niewielkich funduszy, którzy badawczo zaczęli się przyglądać rynkowi subprime. Nie po to by przestrzec i ratować przed nimi ludzkość, lecz po to by zarobić. Nie na wzrostach, tylko na spektakularnym tąpnięciu, które ich zdaniem musiało nastąpić przy pożyczkach tak marnej jakości. Nie mylili się.

>>> Czytaj też: Euro: nadszedł czas próby dla europejskiej waluty

Owych wątpiących opisał Lewis Michael w interesującej książce „Wielki szort”, która niedawno ukazała się w Polsce. Ludzie ci z całej zabawy z subprime mało rozumieli, poza jednym – że musi zakończyć się ona spektakularnym krachem. Co więcej, niewiele z tego rozumieli też ci, którzy (do czasu) na wzrostach wartości paczek z subprime zarabiali krocie. Nie mieli pojęcia, co jest w tych pakietach, wiedzieli tylko jedno – paczki z kredytami, które kupowali i sprzedawali, miały najwyższy rating. I była to dla nich wystarczająca polisa. Skąd tak wysoka ocena? Według bohaterów książki Lewisa wystawiające ją agencje też nie wiedziały i niespecjalnie się interesowały tym, co naprawdę tkwi w kredytowych paczkach. A ratingi niemalże na oko wystawiali mało kompetentni analitycy, których wcześniej nie chciały żadne instytucje finansowe z Wall Street, i w desperacji znajdowali sobie znaczniej gorzej płatną robotę w firmach konsultingowych.
Ale to wystarczało do utrzymywania fikcji na rynkach finansowych przez ładnych parę lat. Zresztą nie tylko na rynkach finansowych. Przypomnijmy sobie atmosferę z lat 2005 – 2008. Światowa gospodarka nabrała rozpędu, masy gotówki przelewały się w najróżniejszych kierunkach, ceny nieruchomości szalały. Nie bardzo było wiadomo, co może ten pęd powstrzymać. Wystarczy przypomnieć tylko ówczesne najbardziej istotne problemy: drożejące surowce i rosnące ceny żywności. Tego się obawiano przede wszystkim, a nie tego, że błyskawiczny rozwój zostanie brutalnie zahamowany.
Reklama
Nie podejrzewali tego nawet ci nieliczni finansiści z nieufnością pochylający się nad paczkami z subprime. Mieliśmy do czynienia z gigantyczną bańką wygenerowaną przede wszystkim przez rynek nieruchomości i kredytów hipotecznych. Masa pieniądza, która dała wówczas taki impuls światowej gospodarce, miała zasadniczą wadę: była pieniądzem pożyczonym z bardzo niepewnym zabezpieczeniem. Czy tak trudno było przewidzieć, że tego rodzaju konstrukcja na dłuższą metę jest nie do utrzymania? I tak, i nie. Zaraz po wybuchu kryzysu pojawiła się grupka proroków, którzy twierdzili, że wszystko wiedzieli wcześniej. Ale trzeba pamiętać, że w czasie narastania bańki można było zarobić krocie – odnosiło się to zarówno do firm, jak i do państw, które w większości notowały znakomity wzrost gospodarczy. Po co więc zawracać sobie głowę czarnowidztwem i kreśleniem pesymistycznych scenariuszy? Lepiej zarabiać, dopóki się da, i ewentualnie wycofać się w dogodnym momencie. Nielicznym zresztą się to udało.

>>> Czytaj też: Agencja Standard&Poor's obniżyła rating Hiszpanii

Na koniec dnia wszystko okazało się bardzo proste. Bańka pozostaje bańką, pochopnie pożyczony pieniądz pozostanie tylko pochopnie pożyczonym pieniądzem, podobnie jak pieniądz nieroztropnie zainwestowany pozostanie pieniądzem zainwestowanym nieroztropnie. Banalne prawdy, o których świat zapomniał, mimo chociażby wcześniejszego, ciężkiego doświadczenia w postaci bańki internetowej. Zadziwiające jest jednak to, że zjawisko mieszania się zbiorowej ekonomicznej amnezji z czymś, co można określić jako krańcowa naiwność, wcale nie zniknęło. Przypomnijmy sobie, co się działo po wrześniu 2008 roku i upadku banku Lehman Brothers. Z odsieczą ruszyły rządy, wprowadzając najróżniejsze programy pomocowe. Wówczas – trzeba oddać sprawiedliwość – podniosły się głosy poważnych ekonomistów, że to z kolei igranie z finansami publicznymi i udzielanie wsparcia, na które państw po prostu nie stać. Ich ostrzeżenia nie odniosły zresztą większego skutku. A banalna prawda, że państwa zapłacą za to wszystko pożyczonymi przez siebie pieniędzmi, jakoś nie mogła się przebić.
No i mamy rok 2011 oraz trwający już od kilkunastu miesięcy kolejny brutalny powrót do korzeni. Kryzys fiskalny w co najmniej kilku państwach trwa w najlepsze. Oczywiście jego przyczyny są różne – polityka kłamstwa (Grecja) i systematycznego wieloletniego zadłużania się (Włochy i Belgia), kryzys realnej gospodarki spowodowany bańką nieruchomościową (Hiszpania) czy efekt zarówno bańki, jak i powstrzymania fali bankructw w sektorze finansowym (Irlandia). No i są jeszcze Stany Zjednoczone, gdzie określenie „kryzys fiskalny” jest oczywiście na wyrost, ale miliardy dolarów pompowane w gospodarkę mogą budzić uczucie przerażenia. Jednocześnie próby przyjścia z odsieczą państwom pogrążonym w kryzysie fiskalnym bardzo często przybierają postać druku pieniędzy. Czynią to albo sami zainteresowani – jak to się dzieje w Stanach Zjednoczonych bądź w Wielkiej Brytanii, albo ponadnarodowe instytucje w postaci chociażby Europejskiego Banku Centralnego.
Co może być skutkiem masowego pojawiania się nowych pieniędzy? Chodzi o wniosek jak najbardziej banalny, gdyż brak identyfikacji takich banałów był jednym z powodów sporego zaskoczenia zarówno pęknięciem bańki nieruchomościowej, jak i pojawieniem się kryzysu zadłużeniowego w kolejnych państwach. Jest nim inflacja. Już można zaobserwować jej skoki nie tylko w Nowym Świecie, lecz także na Starym Kontynencie. I najprawdopodobniej będzie tego jeszcze więcej. To jasne, że banki centralne mają instrumenty, by powstrzymywać wzrost cen w postaci podwyżek stóp procentowych. Tylko że zastosowanie tego rodzaju mechanizmów stoi na ogół w sprzeczności z doraźnymi celami, jak rozruszanie gospodarki, ratowanie innych czy obrona wartości pieniądza. Najprawdopodobniej zatem Stany Zjednoczone i Europę czekają czasy wysokiej inflacji. Do tego prowadzi logika wydarzeń ostatnich miesięcy. A to oznacza, że przynajmniej część z nas po prostu stanie się biedniejsza. Wiem, że te konstatacje są mało wyrafinowane. Tylko że zbyt łatwo o tych banałach zapominano. I niestety – tym bardziej się sprawdzały.
ikona lupy />
Marcin Piasecki / DGP