I faktycznie, co jakiś czas adoratorzy zaczynają się wokół niej kręcić, myśląc sobie przy tym „swoje lata już ma, ale za to będzie z nią miło i spokojnie”. I kiedy wydaje się, że przełom jest tuż-tuż, zainteresowanie czcigodnych kawalerów niestety maleje.
I tak już od czterdziestu lat. Właśnie w 1972 r. ekonomista z Yale James Tobin podczas jednego z wykładów rzucił pomysł nowego podatku. Tobin grał już wówczas od dawna w pierwszej lidze amerykańskich naukowców: w latach 60. należał do grona doradców prezydenta Johna F. Kennedy’ego i napisał większość prac teoretycznych o rynkach finansowych, które w 1981 r. miały przynieść mu ekonomicznego Nobla. Hasło wprowadzenia nowego podatku pojawiło się ad hoc, jako reakcja na podjętą kilka miesięcy wcześniej przez prezydenta Richarda Nixona decyzję o odejściu USA od parytetu złota. Ekonomiści zajmujący się rynkami pieniężnymi nie bez racji obawiali się wówczas, że prędzej czy później doprowadzi to do wielkich wahań kursowych, a co za tym idzie olbrzymich kłopotów światowej gospodarki. W celu stworzenia przynajmniej częściowej przeciwwagi Tobin proponował, by obłożyć wszystkie operacje wymiany walut na rynku kasowym (a więc takim, gdzie płatności dokonuje się w ciągu dwóch dni) podatkiem, który nieco obniży rentowność operacji i ustabilizuje rynek. Jaki właściwie powinien być ten podatek? Sam Tobin nie miał pojęcia i nigdy specjalnie go to nie zajmowało. – Nie za wysoki... Powiedzmy 0,5 proc. – mówił w 2001 r. (na rok przed śmiercią) nagabywany przez dziennikarzy niemieckiego „Spiegla”.
Gdy sędziwy ekonomista udzielał wywiadu, jego pomysł nieoczekiwanie znów był na ustach wszystkich. Przyczyniły się do tego kryzysy zadłużeniowe lat 80. i 90., gdy kraje rozwijające się od Ameryki Łacińskiej po Azję zbankrutowały głównie z powodu olbrzymich wahań kursowych. Po Tobina zaczęli więc sięgać zarówno ekonomiści związani z Bankiem Światowym czy OECD, jak i alterglobaliści. W 1997 r. znany krytyk kapitalizmu Ignacio Ramonet napisał tekst pod znamiennym tytułem „Rozbrojenie rynków”. Proponował w nim stworzenie globalnej organizacji ATTAC, której celem powinno być wprowadzenie w życie podatku Tobina. Tyle że w wersji rozbudowanej, bo dotyczącej nie tylko transakcji walutowych, ale wszystkich przepływów kapitałowych. To wtedy Tobin (ku własnemu niezadowoleniu) stał się ikoną ruchu alterglobalistycznego. W tym wydaniu podatek zmienił też swój cel: nie stanowił już próby stabilizowania rynków finansowych, lecz stał się nowym źródłem dochodów, które można przeznaczyć na osłanianie negatywnych skutków globalizacji. Jednocześnie na intelektualnym zapleczu krytyków kapitalizmu trwało poszukiwanie kompromisu co do stawki takiego podatku, która nie zabije rynku, ale przyniesie sensowne pieniądze. Ich pomysły były dużo skromniejsze niż samego Tobina. Kanadyjczyk Rodney Schmidt z Instytutu Północ-Południe w Toronto mówił o 0,005 proc. A Amerykanin Peter Garber nawet o 0,00006 proc.
Reklama
Podatek transakcyjny nigdy nie wyszedł jednak poza sferę koncepcyjną. Dlaczego? Politykom i opinii publicznej zazwyczaj się podoba. Ale w praktyce potężniejsza jest zawsze ogromna siła lobby finansowego, w którego interesie żaden podatek nie leży. Trzeba przyznać, że finansiści mają w ręku dobre argumenty przeciw Tobinowi. Mówią na przykład, że podatek ma sens, tylko jeśli zostanie wprowadzony jednocześnie na całym świecie. Inaczej operacje finansowe przeniosą się tam, gdzie obciążenia są niskie, powodując poważne zmiany w gospodarczym układzie sił. Przekonała się o tym Szwecja, jedyny zachodni kraj, który w latach 80. odważył się na podobny eksperyment. Bez powodzenia: rynek finansowy nie stał się bardziej stabilny, efekt fiskalny był znikomy, a wartość spółek giełdowych i zyski na parkiecie poszły mocno w dół. Z rozwiązania wkrótce się wycofano.
Od kilku miesięcy duet Merkel – Sarkozy przygotowuje grunt pod nowe podejście do Tobina. Doświadczenie każe jednak powątpiewać, czy tym razem uda się wreszcie znaleźć prawdziwego admiratora dla szacownej, ale mało seksownej starszej pani.