W mądrym wywiadzie profesor Marek Góra powiada, że jeżeli już, to solidarność pokoleniowa działa także tak, że obecni sześćdziesięcioparoletni pracownicy w niezłym zdrowiu (każdego w tym wieku coś strzyka w kręgosłupie) powinni dalej pracować, żeby nie musieli na nich zarabiać ludzie młodzi. To nie tylko młodzi są zobowiązani, ale także starsi i starzy.
Jednak zasadnicze jest pytanie o sens solidarności międzypokoleniowej i o jej istnienie, o poczucie bycia solidarnym z innymi grupami wiekowymi. Skoro w Polsce i w wielu zachodnich krajach zwyczajna solidarność społeczna (z wyjątkiem jeszcze krajów skandynawskich) praktycznie nie funkcjonuje, to dlaczego miałaby funkcjonować solidarność międzypokoleniowa? Dlaczego ludzie młodzi mieliby mieć poczucie, że składają się na moją, już bliską emeryturę? Dlatego wyjątkowo niezręczna była wypowiedź premiera Pawlaka, że polega w tym względzie na dzieciach i – można dodać – na wnukach.
Przecież i on, i ja mamy niezłą pracę, a najbardziej dotkliwe bezrobocie (znowu we wszystkich krajach zachodnich) dotyka młodego pokolenia. Im trzeba raczej pomagać, a nie oni nam. Ponadto idea zobowiązań tego rodzaju, jak cała idea solidarności międzypokoleniowej, ma charakter moralny, czyli podlega innemu zupełnie typowi debaty niż debata ekonomiczna. Oczywiście można i warto dyskutować o sprawach zobowiązań moralnych, ale wtedy trzeba by zacząć od podstaw. I wówczas bardzo szybko dochodzimy do nonsensów, bo okaże się, iż Polka, Niemka i Czeszka są zobowiązane rodzić jak najwięcej dzieci. Nikt od nikogo nie może się tego domagać, nie mówiąc o tym, że egzekwowanie takiego ewentualnego zobowiązania mogło w stopniu tragikomicznym naruszać sferę ludzkiej intymności.
Tradycyjnie z solidarności międzypokoleniowej starsi wywiązywali się, opiekując się dziećmi zajętych lub pracujących rodziców. Jednak idea babci na każde zawołanie także już legła lub legnie w gruzach, bowiem bardzo rzadko rodziny wielopokoleniowe mieszkają razem. Im jesteśmy bardziej nowocześni, tym jesteśmy bardziej mobilni, także poziomo, czyli geograficznie. A wobec tego trudno oddać dziecko na wieczór do babci, która mieszka o sto czy nawet o piętnaście kilometrów od nas. Stąd zresztą funkcjonujące już od kilku dekad nieco dziwaczne pojęcie „rodziny nuklearnej”, czyli tylko matka, ojciec i dzieci, bez dziadków, wujków i tak dalej. Tak jest i będzie coraz częściej.
Solidarność międzypokoleniowa wyraża się jedynie w zachowaniach nieoczekiwanych i w gruncie rzeczy z solidarnością niemających wiele wspólnego. W moim wieku dom rodzinny opuszczało się mniej więcej w dwudziestym drugim roku życia, obecnie (są odpowiednie badania) przeciętnie, o ile jest to geograficznie możliwe, powyżej trzydziestki. Wynika to także ze zmiany obyczajów. Można sprowadzić narzeczonego do domu na noc, co w mojej młodości byłoby nie do przyjęcia. Ale dobrze! Tylko że to nie jest solidarność, ale albo mus, albo wygodnictwo.
Związkowcy, którzy protestują przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego i powołują się na to, że kobiety i tak pracują ciężko w gospodarstwie domowym, mają część racji, ale jej nie mają, kiedy chcieliby te kobiety zagonić do gotowania i prania, bo to de facto oznacza zostawienie kobiety bez pracy, żeby jej rzekomo oszczędzić wysiłku. Solidarność międzypokoleniowa w zakresie prania? Przecież to i niemoralne, i nieuczciwe. Czy ktokolwiek pytał kobiety po sześćdziesiątce, czy chcą siedzieć w domu? I owszem, socjologie pytali – okazuje się, że znaczna większość nie chce. A ponadto już po prostu upadł ten wzór rodziny, kiedy to emeryt sobie pali fajkę i czyta gazety, czasem pójdzie na ryby, a czasem z kolegami zagra w karty, a żona ugotuje i zajmie się działalnością społeczną przy lokalnym kościele lub w innej organizacji jako wolontariuszka. Nie brońmy więc anachronicznej wizji solidarności międzypokoleniowej, bo to już się nie skończy dobrze.