Wystąpienie programowe Jarosława Kaczyńskiego można oceniać najrozmaiciej. Mnie jednak interesuje nie tyle treść, ile konsekwencje – najdelikatniej mówiąc – rzucania słów na wiatr. A mówiąc wyraźniej – obłudy i populizmu z niej wynikających. Otóż formułowanie programu, w którym jest bardzo wiele obietnic i prezentów dla obywateli, bez zająknięcia się na temat tego, skąd wziąć pieniądze na spełnienie tych obietnic, jest nie tylko nieuczciwe, lecz nawet w trudnych czasach, jakie przeżywamy, groźne. Bowiem bezmyślność dotycząca konsekwencji dziesiątek postulatów głoszących zwiększenie wydatków: na rodzinę, kulturę, rolnictwo, praworządność i tak dalej, może być zaraźliwa, i to w najgorszy możliwy sposób.

Ludzie – nie dlatego, że są głupi, ale dlatego, że wielu z nich jest w sytuacji nie do zniesienia – gotowi są uwierzyć, że można żyć nad stan. Kaczyński postępuje w gruncie rzeczy tak samo jak Amber Gold: obiecuje, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że dotrzymać obietnicy nie będzie w stanie. Można powiedzieć, że wszyscy politycy obiecują więcej, niż są w stanie wykonać. To prawda. Ale liczy się stopień rozbieżności między obietnicami a prawdopodobną rzeczywistością. Jeżeli rozbieżność jest tak horrendalna jak w programie Kaczyńskiego, to mamy do czynienia ze zwyczajnym nabieraniem ludzi, które – nie wiedzieć dlaczego – nazywa się polityką. A wielu z nas chciałoby się dać nabrać, bo to przywraca nadzieję.

PO – cokolwiek sądzić o ostatnim niezbyt udanym okresie działalności partii i rządu – nie obiecuje cudów, lecz przeciwnie, przygotowuje nas na to, że nadejdą ciężkie czasy, znacznie cięższe od obecnych. Bo muszą nadejść. W takiej postawie jest sporo uczciwości, ale też trudno, żeby była ona popularna, bo chociaż przyjemnie jest znać prawdę, to nie prawdę nieprzyjemną. Można przecież, jak niektórzy politycy w Europie, dowodzić, że kryzys to kwestia najbliższych dwóch lat, a potem będzie lepiej. Tylko cymbał może tak twierdzić, ale obywatele, którzy nie są cymbałami, ale w sprawach średnio- i długodystansowych muszą komuś wierzyć, chętnie dadzą się oszukać.

Mówi się przecież, że nadzieja umiera ostatnia. To piękne powiedzenie, ale jakie są jego konsekwencje? Nadzieja, którą stwarza Kaczyński, może powodować, że ludzie staną się nieodpowiedzialni, bo skoro ma być lepiej, to stawiajmy na to lepiej. Nie chodzi mi o to, że obietnice bez pokrycia są rodzajem kłamstwa, ale o to, że takie obietnice mogą rodzić w naszych zabełtanych umysłach skłonność do myślenia życzeniowego. A to wyjątkowo groźna skłonność. Jak ma być lepiej, to hulaj dusza, piekła nie ma.

Kaczyński zresztą nie zna się po prostu na wielu sprawach, a doprawdy szczyty śmieszności osiąga, kiedy obiecuje dodatek na dziecko od chwili jego poczęcia. Jak to zweryfikujemy? Będą to sprawdzały specjalne komisje czy inne instytucje? Nie chcę ciągnąć dalej, bo byłoby to nieprzyzwoite, ale ta propozycja jest równie realistyczna jak wszystkie inne. A biedni, bezrobotni, zadłużeni po uszy czy też młodzież szukająca pracy słuchają i zapewne nie dają wiary. Ale niech 10 proc. obywateli da wiarę, to już wystarczy, bo to będą ludzie zarażeni utopią, żywiący nadzieję na kokosy, kiedy trzeba poprzestać na zwyczajnym jabłku.

Na tym tle dziwią mnie publicyści, którzy rozważają treść propozycji Kaczyńskiego i ich konkretny sens. Nie można zastanawiać się nad sensem czegoś, co z założenia nie ma mieć sensu, ma tylko łudzić. Trzeba wskazywać na produkcję złudzeń, a nie na szanse realizacji jednego z nich.

Na koniec wspomnę, że Kaczyński wśród głównych postulatów wymienił „obniżenie cen produktów rolnych”. Otóż, bracia rolnicy, przestańcie wreszcie na PiS głosować, oni was chcą zwyczajnie wykończyć! Że przypomnę znaną polityczną debatę: panowie z PiS, czy wiecie, ile kosztuje wyprodukowanie dorosłej świni i jaki zysk ma rolnik z tej działalności? Dowiedzcie się, a potem uprawiajcie populistyczne utopie.