Nieszczęścia i przeciwności nie są tym, co rekomendowałbym jednostce czy społeczeństwu. Wszyscy znamy ludzi, którzy ugięli się pod ich ciężarem i którzy uciekli się do różnych panaceów, od alkoholu po agresję, od seksu po samobójstwo, by poradzić sobie lub nie z trudnościami, jakie niesie życie. Państwo ma paskudny zwyczaj odwoływania się do zbrojnej agresji, by rozwiązywać takie egzystencjalne kryzysy.
Nie mniej zaskakujące jest, jak często katastrofa lub kryzys na poziomie osobistym lub społecznym mogą zaowocować czymś wartościowym i trwałym. Nie mam zamiaru serwować cierpiącym czytelnikom krzepiących historii o odwadze okazywanej w obliczu przeciwności (zostawmy to mniej poważnym mediom). Pokażmy raczej, jak kryzys może wykreować dynamikę napędzającą społeczne i ekonomiczne zmiany, które w dłuższej perspektywie okazują się korzystne, nawet jeżeli w szczycie danego kryzysu problemy wydają się nierozwiązywalne.
Przez ostatnie dwa lata kryzys dłużny w strefie euro, generalnie produkt (z wyjątkiem być może Grecji) kryzysu finansowego z latach 2008 – 2009, groził od czasu do czasu zniszczeniem wspólnej waluty i faktycznym wykolejeniem całego projektu europejskiego. Projekt ten, powołany przez państwa europejskie dla wspólnego dobra, trzeszczał w szwach od dobrych kilku lat. Dalsza integracja została zawieszona z powodu niemożności ratyfikowania traktatu konstytucyjnego w 2005 r. W istocie sprzeciw wobec dalszej integracji systematycznie narastał od czasu traktatu nicejskiego z 2001 r., który stworzył warunki do późniejszego przystąpienia Polski do Klubu Europejskiego.
Reklama
Anemiczne próby Europy, by rozwiązać kryzys, niechęć Niemiec do wspierania tego, co błędnie uważają za rozrzutność, brytyjskie narzekania z boku, wyraźny entuzjazm wielu europejskich wyborców do wspierania antyeuropejskiej retoryki wydają się wskazywać jeden kierunek. Europejski projekt jest skazany na klęskę, a wizja takich ludzi jak Monnet, Schuman, Wiktor Hugo czy Polak Wojciech Jastrzębowski jest na najlepszej drodze, by trafić na śmietnik historii.
Jednak w ubiegłym tygodniu niczym mityczny Feniks wizja wspólnej Europy odrodziła się po raz kolejny (niektórzy moi brytyjscy koledzy powiedzieliby zapewne: „Cholera, dlaczego po prostu nie mogłaby nam wszystkim wyświadczyć przysługi i umrzeć?”), ważna i możliwa do zrealizowania. W istocie nawet przerażające słowo na F (federacyjna), tak długo pozostające poza dyskusją, powróciło jak nieproszony gość.
Pod żadnym względem nie jestem fanem Jose Manuela Barroso, ale jego niedawne wystąpienie przed Parlamentem Europejskim (które brytyjska prasa oczywiście zlekceważyła) oznacza punkt zwrotny w debacie. Wzywał on do stworzenia federacji państw narodowych Europy, ale co ważne, przemówienie zostało wygłoszone w wyjątkowo dobrym okresie dla euro i Unii Europejskiej. W ciągu zaledwie kilku dni kierunek debaty zmienił się w sposób fundamentalny. Naprawdę było mi żal Marka Belki, prezesa polskiego banku centralnego, który mówił o kryzysie w strefie euro na spotkaniu w Warszawie w wieczór poprzedzający przemówienie Barroso. Wiedząc, co się w nim znajdzie, musiał zrezygnować ze swojej „najbardziej aktualnej” prezentacji w PowerPoincie i mówić z głowy. I tak jednak świetnie dał sobie radę!
Mamy teraz EBC całkowicie zdeterminowany, by utrzymać euro. Trzeba by brawurowego spekulanta, by zagrać przeciwko bankowi centralnemu, z nieograniczoną możliwością tworzenia pieniądza. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny de facto dał rządowi zielone światło, by zrobić, co konieczne, w odpowiedzi na kryzys. Holenderscy wyborcy zdecydowanie odrzucili antyeuropejskie partie. Tworzenie paneuropejskich ugrupowań politycznych zapowiada większą demokratyzację Unii. Europejska unia bankowa i europejski nadzór nad instytucjami finansowymi mogą być sposobem na rozwiązanie długoterminowych, strukturalnych problemów sektora finansowego. Kryzys w Grecji nie zniknął, ale wydaje się mniej niepokojący niż dotychczas. A jeżeli chodzi o przyszłość? Cóż, europejscy liderzy wychylili się nad przepaścią i nie spodobało im się to, co tam zobaczyli. Kryzys dał im i wyborcom okazję do zastanowienia się i rozpoznania przyrodzonej dynamiki globalizacji i przyszłego miejsca Europy w nowym światowym porządku.
Debatę o przeszłości Europy i jej potencjalnej przyszłości najlepiej obrazuje spór między Danielem Cohnem-Benditem z Partii Zielonych i hrabią Dartmouthem z brytyjskiej Partii Niezależności podczas dyskusji po wystąpieniu Barroso. To zabawna wymiana zdań i warto ją zobaczyć, ale wystarczy powiedzieć, że hrabia wciąż nie może się wydobyć z feudalnej przeszłości, a Cohn-Bendit musiał mu przypominać, że w ciągu trzydziestu lat ani Niemiec, ani Wielkiej Brytanii nie będzie w grupie G8.
W dającej się przewidzieć przyszłości Europa będzie miała nową konstytucję (jednak czytając ostatni jej projekt, można mieć jedynie nadzieję, że nowa ustawa zasadnicza nie będzie równie pedantyczna, nieporęczna i nudna) i wzmocnioną Federację Europejską. Kryzys daje nam wszystkim znaczącą możliwość nauczenia się czegoś, co zawsze powtarzam swoim studentom, kiedy pojawia się problem. Koszt był wysoki, ale będąc niepoprawnym optymistą, posunę się do stwierdzenia, że jesteśmy świadkami początku końca eurokryzysu i początku nowej Unii Europejskiej, ukierunkowanej na przyszłość.
Może rzeczywiście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
ikona lupy />
Timothy Clapham, psycholog ekonomii / DGP