A za nimi stary hegemon – Japonia, która ewidentnie chce wrócić do wyścigu o wpływy w regionie. Prawie dokładnie dwadzieścia lat temu, w 1993 r., Aaron L. Friedberg, politolog z Uniwersytetu w Princeton, ogłosił, że Azja „dojrzała do poważnej rywalizacji”. I że nie można wykluczyć wojny między krajami, które oprócz geograficznego położenia niewiele zdaje się łączyć. „W Europie jeszcze przez jakiś czas będziemy świadkami konfliktów wewnętrznych, sporów etnicznych, gdzieś na obrzeżach kontynentu. Ale to Azja może stać się sceną wielkich roszad i przetasowań między mocarstwami – tymi rosnącymi w siłę i tymi, które słabną”, pisał analityk.
Wizja Friedberga długo się nie sprawdzała. Większa część Azji, na czele z Chinami, Indiami i Koreą Południową, postawiła na rozwój gospodarczy i wymianę handlową, nie zajmując się zanadto kulturowo-polityczną dyplomacją. Dziś ta część świata to ekonomiczna potęga, z ogromną siłą nabywczą i produkcyjną. Najnowszy Wealth Report 2012 wskazuje, że to tu mieszka najwięcej bogaczy. A Danny Quah z London School of Economics twierdzi, że do 2050 r. centrum ekonomicznej grawitacji przesunie się z Atlantyku gdzieś między Chiny a Indie, a listę najzamożniejszych państw świata zdominują Singapur, Hongkong, Tajwan i Korea Południowa.
Tymczasem na wodach dookoła Japonii jest niespokojnie. W sierpniu odżył dawny konflikt z Koreą Południową o kontrolę nad archipelagiem maleńkich, zajmujących ok. 18 tys. hektarów wysp i raf – przez Koreańczyków nazywanych Dokdo (Samotne Wyspy), a przez Japończyków – Takeshima (Wyspy Bambusowe). Spór osiągnął punkt kulminacyjny 15 sierpnia, w rocznicę wyzwolenia Korei spod japońskich rządów kolonialnych. Do brzegów Dokdo dopłynęła wtedy sztafeta 40 aktywistów nacjonalistów. A słynący z antyjapońskich tyrad, były już prezydent Korei Południowej Lee Myung-bak ogłosił, że jeśli cesarz Japonii myśli o wizycie w jego kraju, musi przygotować się do przeprosin za zbrodnie wojenne, których Japonia dopuściła się na początku XX wieku. Po tych słowach Japończycy szybko odwołali ambasadora w Seulu, Masatoshi Muto. Na ostrzu noża stoją też relacje dyplomatyczne między Pekinem i Tokio. Toczący się od lat spór o prawo do kontroli nad wyspami Senkaku (chiń. Diaoyu) nabrał nowego tempa we wrześniu. Ale kiedy Japonia ogłosiła ich częściową nacjonalizację, na ulice chińskich miast wyległy tłumy oburzonych Chińczyków, paląc japońskie flagi i rozbijając szyby restauracji sushi. Protesty spowodowały chwilowe zamknięcie fabryk producentów z Japonii.
W tym roku sytuację w regionie mogą jeszcze podgrzać zmiany polityczne. W połowie listopada świat poznał nowego, wciąż tajemniczego przywódcę Chińskiej Republiki Ludowej, Xi Jinpinga. Swój urząd oficjalnie obejmie on w marcu, a już zyskał miano „wyluzowanego komunisty”. Ale mimo nieformalnych strojów i mniej oficjalnego języka w stosunkach międzynarodowych nie szykuje się nowe. Jinping, tak jak jego poprzednicy, chce Chin silnych i odgrywających dużą rolę w globalnym układzie. A tym bardziej w Azji.
Reklama
Do personalnych przetasowań na najwyższych szczeblach władzy w Chinach dochodzą zmiany na politycznych scenach Japonii i Korei Południowej. Nacjonalista Lee Myung-bak odchodzi z prezydenckiego stołka. Lada dzień zastąpi go pierwsza w Korei Płd. kobieta prezydent, liderka prawicowej partii Saenuri, Park Geun-hye. Także Japonia skręca mocno na prawo. W grudniowych wyborach do niższej izby parlamentu z kretesem przegrała rządząca centrolewicowa DPJ (Demokratyczna Partia Japonii). Do władzy wraca zaś prawicowa LPJ (Liberalna Partia Japonii), której przez lata przewodził charyzmatyczny nacjonalista, Junichiro Koizumi. Dziś na czele LPJ stoi konserwatysta Shinzo Abe (rządził już Japonią przez rok w 2006). Abe to polityk z imperialną przeszłością – jego dziadek, Nobusuke Kishi, był ministrem przemysłu i handlu w czasie wojny ze Stanami Zjednoczonymi, a później premierem w 1957 r. To on doprowadził do podpisania w 1960 r. nowego traktatu o bezpieczeństwie i współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Sam Abe nie przebiera w słowach – chce ożywić japońską gospodarkę i obiecuje ostry dialog z Chinami. Uważa też, że Japonia powinna poluzować pacyfistyczne przepisy swojej powojennej konstytucji z 1946 r.
Dziś jest widać, że w całej Azji Wschodniej narastają nacjonalistyczne sentymenty. Tym większe, że, jak twierdzi prof. Thomas Berger, politolog z Uniwersytetu w Bostonie, w swojej najnowszej książce „War, Guilt and Politics After World War II” („Wojna, wina i polityka po II wojnie światowej”), sąsiadujące z Japonią państwa wciąż uznają ją za okrutnego i niewyrażającego wystarczającej skruchy kolonizatora. Pamiętają, że podczas pół wieku japońskiej ekspansji w regionie zginęło nawet 20 mln osób, a japońscy żołnierze słynęli z okrucieństwa. Po kapitulacji w 1945 r. Japonia swoje działania dyplomatyczne prowadziła ślamazarnie. Politycy miotali się od niezdarnych i nieszczerych przeprosin do ich rewizji. Brakowało, i do dziś brakuje, odważnych inicjatyw rozliczających japońską przeszłość. Chociażby stworzenia narodowego muzeum kolonialnej ekspansji, w którym znajdzie się miejsce na uczczenie pamięci Chińczyków zabitych podczas masakry w Nankinie czy Koreanek, porwanych i zmuszanych do pracy jako ianfu – wojskowe kobiety do towarzystwa. „Integracja gospodarcza i kwitnący w regionie handel to nie wszystko. Azja potrzebuje rozliczenia się z przeszłością”, pisał niedawno Brahma Chellaney, strateg z Center for Policy Research w Nowym Delhi.
Możliwe więc, że w regionie, który dotychczas zajmował się głównie rozwijaniem swojej potęgi gospodarczej, zaczęły się budzić azjatyckie tygrysy i smoki. Są silne, mają ambicje i możliwości militarne. A także wciąż nieprzerobione poczucie podziału na ofiary i winowajców. Dziś Azja, cytując Friedberga, dojrzała do ostrej rywalizacji. A być może nawet do wojny.