Więc chociaż od 2007 r. dawna Stocznia Gdańska, kolebka „Solidarności”, kontrolowana jest przez ukraińskiego oligarchę Sierhija Tarutę, to jeszcze większy kłopot niż właściciel ma premier Donald Tusk. Mimo że to nie rząd Platformy i PSL ją prywatyzował. Zrobili to jego poprzednicy z koalicji PiS, LPR i Samoobrony, podpisując umowę przekazania kontroli Ukraińcom z Przemysłowego Związku Donbasu (ISD) tydzień po przegranych wyborach parlamentarnych. Wieść niosła, że umowę tę negocjowano na samych szczytach ówczesnej władzy, bo na szczeblach prezydentów obu państw. Wtedy Taruta uważany był za sympatyka „pomarańczowych”, dziś we własnym kraju także przeżywa ogromne kłopoty finansowe.
Dla ukraińskiego oligarchy, którego majątek media szacują na ok. 1 mld euro, polska stocznia nie jest więc największym zmartwieniem. Odwrotnie niż dla polskiego premiera. Kolebka „Solidarności” była w Polsce pierwszym zakładem pracy, któremu zagroziła plajta. Na pamiętnym spotkaniu ze stoczniowcami mówił o niej jeszcze ówczesny premier Mieczysław F. Rakowski. Związkowcy, wtedy pod egidą Lecha Wałęsy, nie chcieli się przestraszyć. Teraz, gdy w stoczni przewodzi związkom Karol Guzikiewicz, też być może się nie boją. Bo przez wszystkie te lata firmą nie zarządzali profesjonalni menedżerowie, ale właśnie związkowcy. Politycy tańczyli, jak im związki zagrały. Żeby ratować kolebkę, ciągle dosypywano pieniędzy z budżetu. Po 2004 r., kiedy staliśmy się członkiem Unii, z tej pomocy trzeba się już było zacząć tłumaczyć. Unia nie godzi się bowiem na nierynkowe wspieranie bankrutów, uważa, że to zakłóca konkurencję na rynku.
Po sprzedaży stoczni Tarucie, czyli po prywatyzacji, można było uważać, że problem kroplówek dla bankruta rozwiązał się sam. Państwo nie może przecież dopłacać do oligarchy. Było to przekonanie błędne. Dzisiaj po raz kolejny pomocy od polskich podatników domagają się nie tylko gdańscy związkowcy, lecz oczekuje jej także ukraiński właściciel. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że warunki członkostwa w Unii nie pozwalają premierowi wyjąć gotówki i podesłać jej do Gdańska, ale są przecież sposoby, żeby kroplówkę jakoś zakamuflować. Na przykład żeby państwowa Agencja Rozwoju Przemysłu kupiła od stoczni za ciężkie pieniądze działki wodne, które ani właścicielowi, ani tym bardziej agencji nie są do niczego potrzebne. Tak jak wcześniej kupiła dźwigi, słynne gdańskie żurawie. Nie chodzi przecież o działki, tylko o pieniądze. O to, by nie budząc sprzeciwu Komisji Europejskiej, z kont ARP mogły przepłynąć pieniądze na konta Gdańsk Shipyard, choć ta nie rozliczyła się jeszcze z wcześniej zaciągniętych pożyczek. I żeby starczyło na wypłaty dla ludzi. Ani państwo, ani prywatny właściciel nie byli w stanie przeprowadzić w stoczni porządnej restrukturyzacji, wciąż są tu poważne przerosty zatrudnienia.
Więc firma, mimo zamówień na farmy wiatrowe, nie potrafi wyjść na prostą. A państwo nie jest w stanie wyjść ze stoczni. Za pośrednictwem ARP ma tu ciągle prawie 25 proc. udziałów. Dokładnie – 25 proc. minus jedna akcja. Dlaczego tyle? Bo tak mały pakiet nie budzi podejrzeń Komisji Europejskiej, że państwo polskie będzie chciało nadal cichcem wspomagać stocznię. ARP nie ma przecież żadnego człowieka w zarządzie, nie ma wpływu na sposób funkcjonowania firmy, nie ma nawet dostępu do dokumentów. Jedyny reprezentant ARP w radzie nadzorczej spółki domaga się do nich wglądu bezskutecznie. W takiej sytuacji nawet marny prywatny przedsiębiorca nie będzie w żadne przedsięwzięcie ładował pieniędzy.
Ale państwo? Kolebka to przecież sprawa polityczna. Nikt więc nie zadaje sobie pytania, co zrobi Sierhij Taruta, żeby nie dopuścić do plajty stoczni. Ale wszyscy są zainteresowani, co zrobi w tej sprawie Donald Tusk. Nie tym, czy znów poratuje związkowców, ale – jak to zrobi?