Okazuje się, że wysokość napiwku wiele mówi o stanie państwa, w którym jest wręczany. Problem zaczyna się najpóźniej, gdy wyjeżdżamy z rodzinnego kraju. U siebie mniej więcej wiadomo, ile i komu należy odpalić. W gastronomii Polacy dają jakieś 10 proc. Ale tylko kelnerom. Bo barmanom już nie. W taksówce? Czasami, do równego rachunku. Dziś coraz więcej „taryf” jest wprawdzie wyposażone w terminale (używane przy płaceniu kartami), które pytają, czy mają doliczyć napiwek (przycisk czerwony), czy nie (zielony). Ale i tak najczęściej rodzimi taksówkarze naciskają ten drugi.

Rozpowszechnionym napiwkiem jest za to w Polsce „opłata za parkowanie”. Oczywiście nie ta uiszczana w parkometrze, ale u pana, który proponuje, że „popilnuje autka”. Spełnia to wprawdzie niektóre cechy wymuszenia, ale stawki nie są zbyt wygórowane. A poza tym pan wcześniej wskazał nam zamaszystym ruchem, gdzie samochód należy zaparkować. Więc w sumie jakąś funkcję usługową wypełnił. A jak jest na świecie? Bardzo różnie.

Odrobinę porządku w ten gąszcz norm i konwenansów próbuje wprowadzić Magnus Thor Torfason, profesor zarządzania ze Szkoły Biznesu Uniwersytetu Harvarda. Pochodzi z Islandii, gdzie (jak sam twierdzi) liczba zawodów, którym przysługuje napiwek, wynosi... zero. Tamtejsza gospodarka funkcjonuje w oparciu o przekonanie, że w cenie produktu czy usługi zawarte jest wszystko, co potrzeba, by swoje dostali wszyscy: i restaurator, i kucharz, i kelner.

Na straży tego podziału zysków stoją umowa społeczna i państwo socjalne. Dla porównania w Japonii napiwki należą się przedstawicielom czterech zawodów. W Norwegii, Szwecji i Danii od 5 do 10. Holandia czy Niemcy – 15. A Indie oraz USA to już około 30 profesji. Porównując wysokość napiwków wśród 33 krajów świata (nie było wśród nich Polski), Torfason doszedł do jeszcze jednego wniosku. Otóż im wyższy poziom napiwkowania, tym wyższy poziom korupcji. Najmniej skorzy do wręczania napiwków Skandynawowie tradycyjnie otwierają przecież listy Transparency International grupujące kraje najmniej skorumpowane. Pod drugiej stronie spektrum są Grecja, Turcja czy Egipt. Czyli wysoki napiwek i wysoki poziom łapownictwa.

Reklama

Dlaczego? Bo napiwek to nic innego jak nieformalna forma płatności. Kultury lubiące napiwki ciążą do tego, by również w innych dziedzinach życia społecznego czy biznesu dogadać się po swojemu. Bez oglądania się na jakieś instancje, regulacje, a nawet oficjalne ceny. Tak przynajmniej argumentuje Torfason. Pewnym wyjątkiem są tu Amerykanie, którzy mają na punkcie napiwków prawdziwego bzika. Dają je barmanom, taksówkarzom, tragarzom czy fryzjerom. I dają dużo. W gastronomii 20 proc. to standard. Żaden tam wielkopański gest, lecz obowiązek klienta. Od napiwku można odstąpić tylko wtedy, gdy kelner zrobił coś nagannego. A i nawet wtedy nie będzie on ukrywał swojego niezadowolenia.

Michael Lynn z Cornell School of Hotel Administration, który jest jednym z najbardziej znanych badaczy napiwkologii w USA, wyliczył, że w USA rocznie na tipy idzie jakieś... 40 mld dol. Czyli dwa razy więcej, niż wynosi budżet NASA. Ameryka nie należy jednak do krajów, gdzie korupcja jest na wysokim poziomie. Skąd więc to umiłowanie napiwków? Tego żaden z ekonomistów nigdy jednoznacznie nie wyjaśnił. Może chodzi o brak państwa socjalnego? W USA było ono tradycyjnie oparte na prywatnej dobroczynności, więc kupujący usługi przedstawiciele klas posiadających czuli się w obowiązku odpalić coś obsługującym ich społecznym dołom. A może o zakorzeniony w kulturze szacunek dla ciężkiej pracy, który obrósł konwenansem? A może to po prostu kolejny sprytny sposób na wyciśnięcie z konsumenta kilkunastu dolarów więcej.