Każdy wyspiarz może zza kuchennego stołu wypełnić podanie o paszport, zarejestrować firmę, zgłosić zeznanie podatkowe, czy złożyć wniosek budowlany. Nic nie jest za darmo i na przykład uzyskanie wyciągu z rejestru nieruchomości kosztuje 15 funtów, ale dokumentacja nadchodzi e-mailem w ciągu godziny. E-administracja objęła wszystko - od sądów, przez szkolnictwo, po rynek pracy i opiekę socjalną.

Elektroniczna jest zresztą nie tylko administracja, ale i ciała przedstawicielskie. Każdy może znaleźć online swojego posła, lub radnego i zrzucić na niego swój problem. Może nawet wpłynąć na rząd, inicjując internetową petycję na stronie Downing Street. Jeśli zbierze 100 tysięcy podpisów, Izba Gmin musi ją poddać pod debatę.

Ale e-administracja działa i w drugą stronę, kontrolując obywatela. Tak ceniona przez Brytyjczyków indywidualna swoboda, manifestująca się brakiem dowodów osobistych czy obowiązku zameldowania, stała się już dawno fikcją w dobie stałej kompilacji danych, włącznie z biometrycznymi.

Brytyjska e-administracja to nie tylko sukcesy. Miewa też wpadki, jak strata 7 miliardów funtów po fiasku budowanego latami centralnego systemu komputerowego służby zdrowia. Zdarzają się też kompromitujące przecieki danych z rejestrów szkolnych, kryminalnych i finansowych. Tylko w zeszłym roku brytyjski rząd zapłacił z tego powodu ponad 2 i pół miliona funtów grzywien.

Reklama