Na przykład wczoraj spotkała się grupa robocza ds. finansów. Rozmawiała z grubsza o tym, na jakie projekty w najbliższych czterech latach znajdą się budżetowe pieniądze, a na jakie nie. Negocjacje prowadzą z obu stron starzy partyjni wyjadacze. Chadeków reprezentuje minister finansów Wolfgang Schaeuble, socjaldemokratów – były minister pracy i spraw socjalnych, a obecnie nadburmistrz Hamburga Olaf Scholz. Podobnie będzie w 11 pozostałych grupach roboczych. Tu zakres tematyczny bardzo przypomina podział na ministerstwa (od spraw zagranicznych, przez zdrowie, po naukę). Jest też kilka podgrup poświęconych sprawom specjalnym. Tak jest choćby w kwestii przyszłości euro oraz nowych regulacji systemu bankowego. W sumie we wszystkich stolikach negocjuje 75 najważniejszych niemieckich polityków. 45 z CDU/CSU oraz 30 z SPD. Na czas negocjacji zamiera więc właściwie życie polityczne na wszystkich szczeblach. Od landów po Europę.

Tych 12 grup roboczych ustali wiele, ale nie wszystko. Problemy nierozwiązane będą musiały się utrzeć w tzw. wąskiej rudzie. Czyli swego rodzaju 15-osobowym prezydium tej całej negocjacyjnej zabawy. Siedzi w nim partyjna wierchuszka obu partii. Jeśli i tu rozbieżności będą zbyt duże, ostateczne decyzje podejmie trzyosobowy szczyt. Czyli Merkel plus szef SPD Sigmar Gabriel oraz przewodniczący CSU Horst Seehofer, któremu bardzo zależy, by jego partia nie była zawsze traktowana tylko jako bawarski dodatek do ogólnoniemieckiej chadecji. Jak wszystko pójdzie dobrze, efektem trwających negocjacji będzie gruba na kilkaset stron książka. Układ koalicyjny, w którym w sposób drobiazgowy zapisane zostaną szczegóły pomysłu na Niemcy w latach 2013–2017. To stara niemiecka praktyka, która wygląda dobrze i profesjonalnie. Ale fetyszyzować jej nie należy. Cztery lata temu liberałowie z FDP wywalczyli wpisanie do niego obniżek podatkowych, które... nigdy nie zostały zrealizowane.

Ale nawet jeśli na początku grudnia umowa CDU/CSU i SPD będzie gotowa, to wcale nie znaczy, że rząd powstanie natychmiast. Bo znany z oryginalnych pomysłów szef socjaldemokratów Gabriel tym razem podrasował znacznie dynamikę koalicyjnych rokowań. Teraz aby umowa była ważna, musi zostać zatwierdzona przez ogólnopartyjne referendum. Oznacza to, że „tak” lub „nie” wielkiej koalicji będzie mógł (listownie) powiedzieć każdy z 450 tys. posiadaczy legitymacji SPD. Posunięcie Gabriela jest sprytne. Szef „czerwonych” chce współrządzić krajem. Ale wie też doskonale, że wejście w koalicję z Merkel nie podoba się sporej części SPD-owskiej bazy. Zamiast więc narażać się na zarzut oddalenia od partyjnych dołów, przerzuca ostateczną decyzję na ich barki.

Ten scenariusz wiąże się oczywiście z olbrzymim ryzykiem. Bo co jeśli towarzysze pokażą w grudniu figę z makiem? I wtedy największy kraj UE będzie miał problem. Albo powstaje rząd mniejszościowy. Albo Merkel zdecyduje się na nowe wybory. A wówczas wyłonienie nowego gabinetu przesuwa się do wiosny. Gabrielowskie novum działa jednak w obie strony. To znaczy dyscyplinuje również członków SPD. Bo oni wiedzą, że ewentualne fiasko wielkiej koalicji idzie prosto na ich konto. A wyborcom pewnie nie spodoba się to, że najstarsza niemiecka partia dała reszcie Europy pretekst, by szydzić z niedojrzałości berlińskiej klasy politycznej.

Reklama

I tak się to właśnie robi w Niemczech.