Czy ktoś jeszcze pamięta, że w Polsce produkowało się ponad milion samochodów? A że 1999 r. kupiliśmy 640 tys. nowych aut? Fakt, że czasy były inne, a potem przyszedł kryzys, ale w paru krajach podjęto kilka trudnych, acz mądrych decyzji, które spowodowały, że rynek nie tylko nie zamarł, ale udało się zwiększyć popyt, uratować zakłady i miejsca pracy. U nas niestety lata comiesięcznych spotkań zacnego grona ekspertów nie przyniosły efektów.

Dogadywanie się i szukanie konsensu nie jest łatwe. Łatwo znaleźć przykłady na rodzimym podwórku i to nieodległe w czasie. Obchody Święta Niepodległości pokazały jak niełatwo znaleźć wspólny język w sprawie patriotyzmu, poczucia niepodległości, historii i miejsca Polski we współczesnej Europie. Inny bliski przykład to Komisja Trójstronna, która jak się wydaje na dobre przestała spełniać rolę miejsca, gdzie jest możliwe zawarcie kompromisu między władzą, pracodawcami i pracownikami.

Wydawać by się jednak mogło, że w takiej sprawie jak sytuacja i rozwój rynku motoryzacyjnego zespół specjalistów złożony z ekspertów, ludzi którzy potrafią poskromić emocje i ważyć argumenty powinien mieć fantastyczne efekty ku większej chwale polskiej gospodarki, większym wpływom z podatków do budżetu, większym zyskom koncernów motoryzacyjnych, wyższym zarobkom ich akcjonariuszy i pracowników i ku zadowoleniu kierowców cieszących się coraz lepszą i atrakcyjną cenową ofertą samochodów.

Niestety prawda, że ekonomia to bardziej nauka społeczna niż ścisła znów się potwierdziła. Szacunki i wyliczenia inaczej wychodziły przedstawicielom branży motoryzacyjnej i rządu. A szczególnie resortowi finansów. Po co więc ten listek figowy, skoro i tak decyzje podejmuje minister Rostowski?

Reklama