Wybory do Parlamentu Europejskiego w maju przyszłego roku będą najważniejszymi w krótkiej historii UE i zadecydują o losie Wspólnoty. Czy Unia rozpadnie się pod wpływem wewnętrznych sprzeczności oraz nacjonalizmów, które pojawiają się w niektórych krajach członkowskich? Czy też przetrwa, zreformuje się i stanie się Stanami Zjednoczonymi Europy, o czym marzyli zagorzali Europejczycy, od Tadeusza Kościuszki po Winstona Churchilla?

Wynik tej walki zależy tylko od nas. Czy Europejczycy pójdą do urn, by zagwarantować sobie, że wybrani przez nich Parlament Europejski i przewodniczący Komisji Europejskiej będą mieli demokratyczną legitymację? Czy też zostaną w domach, jak to było podczas poprzednich eurowyborów, kiedy średnia frekwencja w całej UE wyniosła 43 proc., zaś w Polsce marne 25 proc.? Tym razem jest o co walczyć, bo uprawnienia, które PE zyskał na mocy traktatu lizbońskiego, oznaczają, że nowe zgromadzenie będzie miało siłę przebicia. Jego kompetencje zostały rozszerzone – będzie miał decydujący głos w sprawie budżetu i co najważniejsze, będzie wybierał przewodniczącego Komisji Europejskiej. Na dodatek parlament będzie zatwierdzał kandydata na stanowisko unijnego ministra spraw zagranicznych. Byłoby wielką szkodą, gdyby PE został zdominowany przez grupę antyeuropejskich nacjonalistów (cóż, w polityce wszystko jest możliwe).

Wracając do frekwencji, która będzie miała kluczowe znaczenie dla wyniku eurowyborów. Największy paradoks polega na tym, że młodzi, których można nazwać pokoleniem Erasmusa (unijny program wymiany studenckiej – red.) i którzy tak bardzo skorzystali na istnieniu UE, najpewniej nie pójdą głosować. Postanowiłem podyskutować o eurowyborach z moimi studentami ekonomii, którzy w przyszłym roku po raz pierwszy zyskają prawo pójścia do urn. Ich pierwszą reakcją był lekceważący stosunek do polityki, jednak po moich następnych pytaniach wyszło na jaw, że nie potrafili powiedzieć, dlaczego konkretny polityk im się nie podoba. Dla mnie to był bardzo dobry przykład dysonansu poznawczego, kiedy osoba tworzy usprawiedliwienie dla swoich poglądów w celu uniknięcia konfliktu wewnętrznego.
W trakcie rozmowy okazało się, że bardzo mało wiedzą o UE, np. nie zdają sobie sprawy z relacji między Parlamentem Europejskim, Radą Europejską i Komisją Europejską. Jeśli o tym nie wie grupa inteligentnej młodzieży, to co można powiedzieć o całym polskim społeczeństwie? Tak z pewnością jest i w innych państwach. Ten brak wiedzy odzwierciedla zaniedbania ze strony władz poszczególnych państw członkowskich, które z powodów politycznych często nie informują społeczeństwa o sposobie funkcjonowania UE, by w razie problemów obarczać za nie Wspólnotę. Tak dzieje się w Wielkiej Brytanii (i prawdopodobnie w Polsce).

Moi studenci nie wierzyli też, że ich głos może cokolwiek zmienić. Taka jest smutna prawda o działaniach instytucji europejskich oraz rządów państw członkowskich w ostatnich latach. UE usiłowała udawać, że polityka nie istnieje i że polityczne wybory nie mają wpływu na podejmowane w Brukseli decyzje. Jeśli zastanowić się nad tym, że wybory na kluczowe unijne stanowiska odbywały się bez szerokiej debaty politycznej i że potem osoby je zajmujące realizowały konkretną ideologię polityczną i gospodarczą, udając, że wcale tego nie robią, to – szczerze mówiąc – jest to okropne. Brak prawdziwej debaty politycznej znacząco przyczynił się do rozczarowania Unią Europejską.

Reklama

Niską frekwencję można tłumaczyć brakiem motywacji. Pamiętacie wybory z 1989 r., kiedy ludzie stali w kolejkach, żeby zagłosować? To dlatego, że wierzyli, że ich głos ma znaczenie. Teoria oczekiwań mówi, że motywacja jednostki zależy od dwóch czynników. Pierwszy – dotyczy wartości przypisywanej wynikowi, drugi – postrzegania tego, czy jakieś konkretne działania pomogą doprowadzić do osiągnięcia pożądanego wyniku. Odniesienie do udziału w wyborach jest oczywiste: jeśli ludzie nie wierzą, że ich głos coś zmieni, nie pójdą głosować. Jeśli wierzą, to pójdą. I Polacy nie są tu wyjątkiem.

Na szczęście dla nas Polityka (pisana wielką literą) powróciła do europejskich wyborów. Europejska polityka odzyska ludzką twarz, kiedy wszystkie ugrupowania zasiadające w PE zaproponują kandydata na szefa KE (na razie zrobiła to tylko Partia Europejskich Socjalistów). Ale już niedługo będą musiały się zdeklarować pozostałe: centroprawicowa Europejska Partia Ludowa (do której należą PO i PSL) oraz Porozumienie Liberałów i Demokratów na rzecz Europy, proeuropejska partia liberalna (do której należą pozostałości polskiej Partii Demokratycznej). Wszystkie te trzy ugrupowania są prounijne i będą wspierały Wspólnotę, choć każde na swój sposób.

Po drugiej stronie są partie związane z antyeuropejską orientacją. To Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy, do których należą brytyjscy Konserwatyści i polski PiS. Jest też dość nieprzyjemna grupa znana jako Europa Wolności i Demokracji, która obecnie nie ma wielkiego znaczenia. Do niej należy takie polskie kuriozum, jak Solidarna Polska i brytyjska Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. Według ostatnich badań opinii społecznej to ugrupowanie może być znaczącą siłą w nadchodzących wyborach do europarlamentu. (Istnieją też inne ugrupowania, ale one nie mają większego znaczenia w kontekście Polski).

Wybory do Parlamentu Europejskiego powinny zatem wyraźnie zmienić się z ideologicznego punktu widzenia, bo wyborcy będą w końcu mieli prawdziwy wybór. Wyłonienie kandydatów na stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej nada różnym opcjom politycznym ludzkie twarze. Kto wygra i jak będzie wyglądała przyszłość UE, nikt nie wie, ponieważ walka jest daleka od rozstrzygnięcia. Można tylko mieć nadzieję, że media i społeczeństwo poświęcą jej należną uwagę. W końcu chodzi o przyszłość naszego europejskiego domu.

TŁUM. IC