Nie, nie chodzi tu o samego Sikorskiego. Polski minister spraw zagranicznych nadaje się na polskiego przedstawiciela w nowej Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera równie dobrze, co Jan Krzysztof Bielecki, Jacek Rostowski czy Janusz Lewandowski. Bo, powiedzmy sobie szczerze, praca na szczytach unijnej egzekutywy nie wymaga jakichś szczególnych talentów politycznych. No może poza pewnym międzynarodowym obyciem i dobrym umocowaniem w strukturach władzy własnego kraju. A te wszyscy wymienieni panowie bez wątpienia posiadają.

Chodzi raczej o tekę, którą Sikorski miałby objąć. I o to, że funkcja wysokiego przedstawiciela UE ds. zagranicznych jest posadą przede wszystkim prestiżową. Owszem, sam Radosław Sikorski osobiście bardzo by na niej skorzystał. Znając jego zapał do autopromocyjnych zabiegów mielibyśmy zagwarantowane kilka lat wielkiego show. Sikorski byłby wszędzie. Wygrażałby Putinowi, jednał Izrael z Palestyną, brylował w Pekinie, Tokio i Waszyngtonie. I za pięć lat byłby prawdopodobnie najbardziej popularnym polskim politykiem. Z jasną opcją przeprowadzki do Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Na nominacji Sikorskiego skorzystałoby też oczywiście jego otoczenie, a także polska służba dyplomatyczna. Bo unijna dyplomacja dopiero się rodzi, a stojący na jej czele „high-rep” ma olbrzymie możliwości ustalania jej składu osobowego. Wreszcie więc Polacy przestaliby narzekać, że jest mało naszych w roli dyplomatycznych przedstawicieli Unii w kluczowych krajach ościennych.

Czy miałoby to jednak duże znaczenie z punktu widzenia Polski? Obawiam się, że niewielkie. Bo kto łudzi się, że tzw. „szef unijnej dyplomacji” może nadawać ton polityce zagranicznej całej wspólnoty, ten ulega pewnemu złudzeniu. Polega ono na przekonaniu, że dotychczasowa „high-rep” Catherine Ashton była mało wpływowa z powodu swoich osobowościowych niedostatków. Tymczasem ona nie miała zbyt wiele do powiedzenia, bo nie pozwolili jej na to szefowie rządów państw UE, którzy akurat sprawy zagraniczne trzymają mocno w garści. I nie wygląda na to, by to się w najbliższym czasie zmieniło.

Z punktu widzenia Polski dużo lepiej byłoby grzecznie podziękować za „high-repa” i w nowej komisji wziąć któryś z „twardszych” resortów gospodarczych. Jednolity rynek, konkurencja czy energetyka to propozycje rozsądne. I znów nie dlatego, że polski komisarz zapewni nam nieograniczony wpływ na te dziedziny. Nie tak działa Unia. Chodzi o coś innego. Polska to kraj znajdujący się poza strefą euro i nie wygląda na to, by ten stan rzeczy miał się w najbliższym czasie zmienić. Warto jednak w tym czasie mieć swoje przyczółki w jakimś ważnym fragmencie gospodarczej aparatury UE. Już choćby po to, by przeciwdziałać tendencjom do tworzenia się skupionej wokół euro Unii w Unii. To jest zadanie „na naszą miarę”. Dyplomatyczny splendor i uściski dłoni z możnymi tego świata zostawmy innym.

Reklama

>>> Czytaj także: Po aferze podsłuchowej szanse Sikorskiego rosną. Co może wygrać Polska w unijnej walce o stanowiska?

ikona lupy />
Rafał Woś, publicysta Dziennika Gazety Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna