Początek był obiecujący. Gdy we wrześniu br. studenci wyszli na ulice Hongkongu, bardzo szybko dołączyli do nich również inni mieszkańcy najbogatszego regionu Chin. Niestety początkowy entuzjazm przegrał ze strachem i brakiem motywacji. Już po kilku tygodniach z protestów wycofali się zamożni obywatele regionu - w obawie przed represjami ze strony chińskich władz, które w ciągu 2,5 miesiąca aresztowały ponad 600 osób. Liczba demonstrujących systematycznie malała. W końcu zrezygnowali również ci najdzielniejsi.

- Wrócą na pewno. Młode pokolenie mieszkańców Hongkongu nie zrezygnuje ze swych żądań demokratyzacji systemu - mówi Steve Tsang dyrektor Instytutu Badań nad Chinami Uniwersytetu w Nottingham, w rozmowie z dziennikiem "Rzeczpospolita".

Protestujący domagali się przede wszystkim większej autonomii i swobody dla regionu Hongkongu. Chodziło m.in. o rezygnację z prawa aprobowania kandydatów w wyborach do lokalnych władz. Domagano się również dymisji obecnego szefa lokalnej administracji. Chińskie władze specyfikowały protesty bez spełniania któregokolwiek z tych żądań. Zrobiły to jednak nie przy pomocy pałek, gazu łzawiącego i czołgów, ale poprzez wprowadzenie podziałów wewnątrz liderów ruchu.

Reklama

250 osób aresztowanych

Prawie 250 osób zostało aresztowanych w Hongkongu podczas policyjnej operacji usuwania obozowiska demonstrantów w dzielnicy Admiralty. Pośród zatrzymanych jest redaktor naczelny popularnego hongkońskiego dziennika "Apple Daily".

"Apple Daily" to liberalny dziennik, który szczegółowo relacjonował trwające od ponad dwóch miesięcy prodemokratyczne protesty. Jego redaktor naczelny - Jimmy Lai, po aresztowaniu podał się do dymisji. W czwartek hongkońska policja postawiła demonstrującym ultimatum. Mieli opuścić miejsce protestów w dzielnicy Admiralty. Osoby, które nie zastosowały się do polecenia policji trafiły do aresztu.

Prodemokratyczne protesty w Hongkongu trwały od początku października. Ich uczestnicy żądali ustąpienia obecnego szefa administracji Hongkongu, a także w pełni wolnych i demokratycznych wyborów w 2017 roku.

>>> Czytaj więcej w "Rzeczpospolitej".