Dziennikarze i politycy lubią mówić o Polsce nieodwracalnie pękniętej na pół. Nic dziwnego – podział daje im zarobić. Sęk w tym, że jest coraz mniej prawdziwy.
Kratka z karty wyborczej, w której krzyżyk wycięto nożem, i tytuł „Znamy wynik wyborów. Polska jest podzielona jak nigdy wcześniej”. Rozpruta na styku kolorów flaga i nagłówek „Tego nie da się zszyć” – tak dwa wiodące tygodniki opinii, „Newsweek” i „Wprost”, skomentowały na swoich okładkach wyniki drugiej tury wyborów prezydenckich. Podobna narracja królowała w powyborczy poniedziałek w prasie, serwisach internetowych, komentarzach polityków.
Tezę o Polsce pękniętej na dwie części komentatorzy i dziennikarze najczęściej udowadniają, posługując się mapą preferencji wyborczych w podziale na województwa. I faktycznie, jeśli na mapie zaznaczymy jednym kolorem te regiony, w których wygrywa Prawo i Sprawiedliwość, a innym te, w których triumfuje Platforma Obywatelska, przełamanie kraju wydaje się ewidentne. Wschód należy do pierwszej partii, zachód – do drugiej, preferencje pokrywają się mniej więcej z granicami zaborów. Dawne Prusy i Austro-Węgry to Polacy zindustrializowani, bogatsi, pragmatyczni, mniej związani z Kościołem. Dawny zabór rosyjski to społeczność rolnicza, wierząca, tradycyjna. Granica – wydaje się – nie do przekroczenia.
Zwłaszcza że wyznaczany przez nią podział jest nie tylko terytorialny. Na zachód od Wisły mamy Polskę racjonalną, na wschód – emocjonalną. Na zachód – liberalną, na wschód – solidarną. Bliżej Odry – Polskę A, bliżej Bugu – Polskę B. Do tego dochodzi jeszcze jeden podział: na starych, statecznych, rozsądnych (to wyborcy Komorowskiego) i głosującą na Dudę „gówniarzerię”, „pokolenie żal.pl”.
Reklama
– To zaklinanie rzeczywistości, retoryczne figury. Ale są pielęgnowane, bo sprawiają, że i politykom, i mediom interes się kręci – ocenia dr Mikołaj Cześnik, socjolog z SWPS.

Wrogiem silni

Strategia zaprzęgania emocji do politycznej akcji nie jest w Polsce nowa. – Po 1995 r., kiedy w wyborach rywalizowali z sobą Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski, wydawało się, że Polska jest całkowicie podzielona, że tego się nie da naprawić – przypomina dr Cześnik.
Publicysta Robert Krasowski jako moment kształtowania się najostrzejszych napięć wskazuje z kolei drugą połowę lat 90., kiedy premierem był Jerzy Buzek, a liderem opozycji Leszek Miller. W książce „Czas gniewu”, w której śledzi historię tryumfu i upadku polskiej lewicy, pisze o rządzonej przez Millera Socjaldemokracji Polskiej wprost: „Tak cynicznej opozycji Polska jeszcze nie widziała”, a potem pokazuje przykłady jego bezpardonowej walki z rządem. „Miller poparł konkordat, ale gdy rząd Buzka zaczął finalizować prace nad jego ratyfikacją, Miller ogłosił, że konkordat jest największym nieszczęściem dla kraju. Gdy do Sejmu trafił projekt budżetu, Miller zaatakował go jako »budżet hamowania gospodarki«, choć był to projekt napisany przez Belkę” – zauważa. Podobnych zagrywek ze strony szefa ówczesnej SdRP było więcej, a ponieważ okazały się skuteczne, szybko nauczyli się je stosować także inni politycy. „Krytykowali rząd za wszystko, bez umiaru, bez związku z potrzebami państwa, bez związku z własnymi poglądami. A widząc, że pod ciosami krytyki rząd coraz mocniej się chwieje, atakowali z jeszcze większym impetem, budując styl opozycyjności zaciekłej i totalnej, której symbolem stało się zdanie nieustannie powtarzane przez Millera – o polskich śmietnikach, które »służą matkom do porzucania noworodków, a głodnym do szukania obiadu«” – przypomina Krasowski.
Zdaniem prof. Andrzeja Stelmacha, politologa z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, prawdziwym festiwalem negatywnych emocji były jednak lata 2005–2010. – Scena polityczna uległa bilateralizacji po wyborach w 2005 r. I PO, i PiS uzyskały wówczas dobre wyniki, bo zapowiadały utworzenie wspólnego rządu. Partie dostały premię za jedność i zapowiedź współpracy. Dla części elektoratu mogło nawet nie być istotne, na kogo głosują. Ważne było, że dwa prawicowe ugrupowania przejmą władzę w kraju. Tymczasem POPiS nie powstał, a partie, żeby odróżnić się od siebie, zaczęły grać konfliktem – przypomina.
We wcześniejszych wyborach parlamentarnych PO odsuwało od władzy PiS, zaprzęgając do akcji straszenie jego powrotem. Później to samo powtórzyło się w wyborach prezydenckich po katastrofie smoleńskiej. Główną osią podziału był wówczas stosunek do wypadku (dla innych – zamachu), a partie brały wtedy kolejne powiaty z mocną, ponad 50-proc. przewagą. – To była sytuacja ostateczna, która już sama z siebie wyzwalała skrajne emocje. Dodatkowo po obu stronach sporu redakcje i politycy posługiwali się nimi w sposób perfidny. Wykorzystywały je instrumentalnie i „Gazeta Polska”, i „Gazeta Wyborcza”, i „wSieci”, i „Newsweek”. To podgrzewało i wciąż podgrzewa temperaturę – przypomina dr Cześnik. Zauważa jednak, że tragedia w Smoleńsku pokazała też, że Polacy w kryzysie potrafią się zjednoczyć. I że posmoleńskie spotkania na Krakowskim Przedmieściu to prawdziwszy obraz kraju niż nieustanny dwubiegunowy konflikt.

Teatr polityczny

Rafał Górski, prezes Instytutu Spraw Obywatelskich, często siada do stołu z przedstawicielami różnych branż. Ze związkami zawodowymi, z klubami „Gazety Polskiej” i „Krytyki Politycznej”, z ekologami rozmawia o tym, jak wprowadzać w życie demokratyczne mechanizmy: obywatelskie inicjatywy ustawodawcze czy referenda. – Choć to sprawy niedotykające ideologii, ale takie, na których skorzystają wszyscy, widzę w przedstawicielach tych środowisk pewne opory przed tym, żeby usiąść przy jednym stole i rozmawiać. W tyle głowy jest myślenie: „No tak, ale tamci mają w wielu kwestiach inne zdanie” – ocenia.
Zdaniem ekspertów w Polsce wciąż brakuje nastawienia na współpracę. Z jednej strony z powodu niskiego kapitału społecznego, który odziedziczyliśmy jeszcze po PRL. Z drugiej – z racji tego, że elity bynajmniej nie starają się go budować.
– Ryba psuje się od głowy. I od głowy powinna się naprawiać. Politycy, dziennikarze, eksperci – to oni powinni tworzyć kulturę współpracy, a nie skakania sobie do gardeł. Tymczasem dbają o utrzymywanie ostrych podziałów, bo zwyczajnie na tym korzystają – dodaje Górski.
– Wśród najlepiej klikających się na stronach artykułów zawsze są te, w których widać konflikt – mówi redaktor portalu internetowego z czołówki rankingowej Megapanelu. – Dobrze sprzedaje się na przykład Janusz Korwin-Mikke, który obraża niepełnosprawnych, poseł Krystyna Pawłowicz czy Stefan Niesiołowski. Pytanie ich o opinię zawsze podkręca ruch na stronie – dodaje.
Eksperci, którzy występują w kontrowersyjnych rolach, zyskują na popularności. Podobnie jak politycy. Ci, przedstawiając oponentów jako zło wcielone, mobilizują wyborców. Klasycznym przykładem jest Andrzej Lepper, który zyskał ogromną popularność dzięki konfliktowi z Leszkiem Balcerowiczem. Hasło „Balcerowicz musi odejść” zostało lejtmotywem jego kariery politycznej. W 2005 r. przyniosło mu 15 proc. głosów w wyborach. Zdaniem ekspertów teraz na konflikcie zyskują dwie największe partie, a sprzyja temu obecna ordynacja wyborcza, w której liczy się głos bardziej na formację niż na konkretne nazwisko.
– Jeśli PO i PiS chcą istnieć, muszą nakręcać konflikt. Obywatele mobilizują się do głosowania, kiedy czują, że realnie mogą o czymś zdecydować. Zwykle o tym, żeby odsunąć kogoś od władzy – mówi prof. Stelmach. Jego słowa potwierdzają fluktuacje frekwencji wyborczej. W 2005 r., po rządach SLD, wynosiła ona niewiele ponad 40 proc. W 2007 r., czyli tylko dwa lata później, wzrosła do ponad 53 proc. W 2011 r. znów spadła. – Myślę, że w jesiennych wyborach frekwencja znów będzie wysoka, bo ludzie czują, że ich wybór coś zmieni – dodaje profesor.
– Ten podział jest teatralny, groteskowy, trochę jak z Gombrowicza. Ludzie, którzy opluwają się z mównicy sejmowej i w mediach, spotykają się później na wódce albo posyłają dzieci do tych samych szkół – dodaje dr Cześnik i przekonuje, że obywatele powoli zaczynają zdawać sobie z tego sprawę. Zwraca też uwagę, że i w samej politycznej retoryce widać zmianę. – Były zgrzyty, ale Bronisław Komorowski zaczął od gratulacji dla prezydenta elekta, Ewa Kopacz wspomniała o kooperacji. Andrzej Duda mówił w kampanii o wspólnym działaniu. Widać, że głęboka przepaść między dwiema Polskami jest w wyobrażeniach coraz mniejszej grupy ludzi – nie ma wątpliwości socjolog.
Dowodem są dla niego sukcesy lokalnych komitetów wyborczych w ostatnich wyborach samorządowych. Obywatele wybrali w nich 106 prezydentów miast. W 67 miastach prezydentami zostali kandydaci startujący z komitetów własnych lub lokalnych, w 23 kandydaci Platformy Obywatelskiej, w 10 – Prawa i Sprawiedliwości, w pięciu – SLD Lewica Razem, a w jednym – kandydat Polskiego Stronnictwa Ludowego.
Także wyniki ostatnich wyborów do europarlamentu pokazują, że obywatele szukają wyjścia z bilateralnego układu. 7,15 proc. uzyskała w nich Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego. W grupie wyborców 18–29 lat nawet 25 proc.

Oglądane z bliska

Im dokładniej przyglądamy się wyborczym mapom, także z majowych wyborów prezydenckich, tym mniej jednoznaczna okazuje się sytuacja. A teza o nieodwracalnym podziale Polski – z każdym przybliżeniem coraz mniej uprawniona. Wystarczy bowiem, że na mapę pokazującą wyniki drugiej tury wyborów nałożymy procenty, a obraz zmienia się diametralnie. Choć w województwach na obrzeżach kraju – podlaskim, lubelskim, podkarpackim, opolskim czy lubuskim, różnica między kandydatami nadal wynosi ponad 20 punktów procentowych, w centrum – ledwie kilka. Na Mazowszu Andrzej Duda ma 53,9 proc. głosów, w łódzkim – 52,8 proc. Bronisław Komorowski w kujawsko-pomorskim zdobył 56 proc. Niewielkie różnice między kandydatami są też na Śląsku (50,2 proc. dla Komorowskiego) i w województwie dolnośląskim (52 proc. dla urzędującego prezydenta).
Wyniki stają się jeszcze mniej oczywiste, jeśli spojrzymy nie na województwa, ale na powiaty i gminy. Te, w których kandydat zdobył miażdżącą przewagę, są w zdecydowanej mniejszości. A warto zwrócić uwagę, że druga tura wyborów prezydenckich jest specyficzna – siłą rzeczy wymusza zero-jedynkową decyzję. Linia podziału między Polskami jeszcze bardziej się rozmywa, kiedy do gry wchodzą inni kandydaci lub ugrupowania.
W pierwszej turze jedynie w garstce gmin któryś z kandydatów wygrał większością powyżej 50 proc. głosów. Wyraźnie widać, że kandydat PiS zdobywał też przewagę w gminach, które znajdowały się w województwach „podbitych” przez Bronisława Komorowskiego. Najwięcej głosów kandydat PiS zdobył w środkowej części woj. pomorskiego, a także na pograniczu woj. lubuskiego i dolnośląskiego. Urzędujący prezydent zwyciężył natomiast w kilku gminach na Podlasiu, które w ogólnym rozrachunku przypadło elektowi. Część regionów zdobyli też Paweł Kukiz i Adam Jarubas. Tak niejednoznacznego rozkładu głosów nie było w kraju od 2005 r., kiedy w pierwszej turze wschód głosował raczej na Jarosława Kaczyńskiego, zachód na Bronisława Komorowskiego, a centrum na Andrzeja Leppera.
O tym, że między wyborcami nie ma przepaści nie do zasypania, świadczą też przepływy elektoratu. Według exit poll przeprowadzonego przez IPSOS 13 proc. z tych, którzy poszli do urn w tym roku, a w 2010 r. poparli Bronisława Komorowskiego, i analogicznie 19 proc. wyborców PO z 2011 r. zagłosowało w tym roku na Andrzeja Dudę. Ciekawe okazują się też decyzje tych głosujących, którzy w pierwszej turze poparli kandydatów głównych partii politycznych. Głosujący na Magdalenę Ogórek czy Adama Jarubasa w drugiej turze rozdzielili się w stosunku sześć do czterech między Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudę. Podobnie decydowali wyborcy dwóch kandydatów antysystemowych – Pawła Kukiza i Jacka Wilka. Sześciu na dziesięciu ich wyborców przeszło pod sztandar prezydenta elekta, a czterech na dziesięciu – ustępującej głowy państwa. W proporcji mniej więcej trzy do siedmiu rozkładały się natomiast głosy wyborców oddane w wyborach parlamentarnych 2011 r. na PJN, Ruch Palikota, PPP Sierpień ,80, SLD i PSL.
Kandydaci zyskiwali podobne wyniki w niemal wszystkich grupach wiekowych. Wyjątek stanowili młodzi. Choć jeszcze w 2007 r. dali zwycięstwo Platformie Obywatelskiej, tym razem wyborcy w wieku 18–29 się podzielili. 60 proc. głosowało na Andrzeja Dudę, 40 proc. na Bronisława Komorowskiego.

Nie marnować głosów

Czy zjednoczenie Polski jest możliwe? W 2000 r., kiedy o reelekcję ubiegał się Aleksander Kwaśniewski, niemal cały kraj zagłosował na niego już w pierwszej turze. Jarosław Kalinowski z PSL lub Marian Krzaklewski z AWS zwyciężyli jedynie w pojedynczych gminach.
Nawet jeśli taka wyborcza jednomyślność się już nie powtórzy, dr Cześnik uważa, że polskie społeczeństwo nie jest w złym stanie. – Miałem okazję być w RPA, kraju podobnym do naszego, jeśli chodzi o transformacyjną drogę. Wrócić stamtąd do Polski i mówić o pęknięciu jest śmieszne. Naprawdę podzielone społeczeństwo jest tam. Ale żeby daleko nie szukać, naprawdę pęknięte jest także społeczeństwo ukraińskie. Mało tego, Rosjanie robią wszystko, żeby ten podział utrwalić na dobre. W Polsce nie mamy też zamieszek jak pod Paryżem czy w Hanowerze. W tym kontekście nasze spory o podział to „problemy pierwszego świata” – diagnozuje.
Skąd zatem taka ostrość tez o nieodwracalnym pęknięciu? Po pierwsze z pobudek historycznych. Zdaniem socjologa przez 120 lat Polacy musieli odkładać na bok różniące się poglądy i dbać o wspólną tożsamość, bo inaczej zostaliby wchłonięci przez Rosjan lub Niemców. Później, przez kolejne pół wieku społeczeństwo odgradzało się od władzy i jej popleczników, budując opozycję „my – oni”. – Nie jesteśmy przyzwyczajeni do eksponowania różnic, dlatego każdą z nich traktujemy jako zagrożenie dla spójności kraju. Czas jednak nauczyć się odmienności, bo w Polsce są różne klasy społeczne, ludzie różnie odnoszący się do religii. Każda z grup ma swoje interesy – mówi dr Cześnik i dodaje, że jednostka działa na trzech poziomach: najbliższego otoczenia, wspólnoty lokalnej i narodowej. – Jest możliwe zachowanie wspólnoty na tym ogólnym poziomie, nawet przy różnicach na niższych – przekonuje. I jako przykład podaje Stany Zjednoczone.
To, jak w przyszłości będzie kształtować się debata w Polsce, zdaniem Rafała Górskiego zależy po części od decyzji, jaką ordynację wyborczą przyjmiemy. Hasłem przewodnim tej kampanii stało się wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW). Przy tym sposobie głosowania wygrywa pierwszy na mecie. Ten, który w okręgu zgarnie większość głosów. – To nie sprzyja budowaniu mostów i łączeniu ludzi. Taka ordynacja będzie w Polsce wyłącznie dzielić, bo zwycięski kandydat bierze w niej wszystko – uważa Górski. Dodaje jednak, że prędzej czy później czeka nas poważna dyskusja o tym, jaką strategię oddawania i liczenia głosów przyjmować. Sam zaproponował niedawno alternatywę – pojedynczy głos przechodni (STV). Upraszczając, polega on na tym, że w czasie głosowania wyborca wskazuje nie jednego, lecz kilku kandydatów, szeregując ich według własnych preferencji. Zamiast krzyżyka w kratkę na karcie wyborczej stawia liczby – 1, 2, 3 i tak dalej. Jedynkę dostaje kandydat najbardziej preferowany. Kolejne wartości przypisuje się mniej lubianym, ale też popieranym politykom.
Mandat w okręgu zdobywa kandydat, który dostanie wystarczająco dużo jedynek, by osiągnąć przyjętą wcześniej kwotę głosów. Głosy zdobyte ponad kwotę nie marnują się jednak, a przechodzą na kolejnego według preferencji wyborcy kandydata. – Nie ma głosów zmarnowanych, a wyborca nie musi dokonywać ostrego, dzielącego wyboru – zwraca uwagę Rafał Górski.