Krótki okres w dziejach kapitalizmu, złote dekady po II wojnie pokazują, że jest możliwe osiągnięcie dwóch rzeczy naraz: zachowanie wolnorynkowych metod gospodarowania przy jednoczesnym ograniczeniu jego negatywnych skutków ubocznych, jak np. nierówności społeczne - pisze w opinii Andrzej Szahaj.
Każdy wielki kryzys sprzyja krytycznemu namysłowi nad tym, co go poprzedziło. Ja skoncentruję się jedynie na jednym wymiarze rzeczywistości przedkryzysowej, który wymaga krytyki – chodzi mi otzw. racjonalność rynkową.
Najpierw krótko o tym, jak należy rozumieć racjonalność rynkową. W wielkim skrócie to zestaw przekonań sterujących praktyką rynkową uważany przez jej apologetów za wzór racjonalności jako takiej. Składają się na nią m.in. przekonania, że głównym celem gospodarowania jest uzyskiwanie jak największego zysku przy jak najmniejszych nakładach. Przekładając to na język konkretu, chodzi o to, by produkować jak najtaniej, sprzedawać jak najdrożej. Słowem kryterium racjonalności jest wielkość zysku. I nic więcej. Zasadę tę wyraził jeden z najwybitniejszych zwolenników rynku Milton Friedman (laureat ekonomicznego Nobla w 1976 r.), który powiedział, że jedynym zobowiązaniem społecznym przedsiębiorstwa jest osiąganie zysku.
Nie jestem pierwszym, który zauważa, że tak pojmowana racjonalność rynkowa stoi w sprzeczności z innymi racjonalnościami. Czytelnik może popaść w konfuzję: istnieją różne racjonalności?
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP
Reklama