Obserwator Finansowy: W tym roku już 81 banków centralnych ścięło stopy procentowe. Na większości rynków rozwiniętych główna stopa jest poniżej 0,5 proc. Czy istnieją uzasadnienia dla takiej polityki pieniężnej? Czy nie dało się ratować gospodarek w obliczu pandemii w inny sposób niż radykalnym obniżaniem kosztu pieniądza?

Rahim Taghizadegan: Jeśli przez pojęcie „ratowania gospodarki” rozumiemy niedopuszczenie do przeceny wybranych klas aktywów, to odpowiedź brzmi: owszem, nie było innego sposobu. Tymczasem problemem dzisiejszej gospodarki nie jest, oczywiście, przecena akcji na giełdach. Światowa gospodarka ma wiele słabych punktów: jest wysoce zlewarowana, spada jej innowacyjność oraz produktywność. I to są właśnie skutki prowadzonej od wielu lat bardzo luźnej polityki pieniężnej.

Czy uważa Pan, że możliwe jest pojawienie się negatywnych stóp w USA? Jakie miałoby to skutki dla gospodarki amerykańskiej i finansów USA? Jaki wpływ miałoby to na finanse państw, w obliczu rosnącego poziomu zadłużenia i deficytów?

Fed idzie w kierunku negatywnych stóp, podobnie jak wiele innych banków centralnych z rynków rozwiniętych. Ich pojawienie się miałoby pozytywne efekty dla zadłużonych podmiotów, przede wszystkim dla rządów.

Reklama

Krótki zwrot w polityce Fed, który widzieliśmy w trakcie ostatnich kilku lat przed pandemią, spowodowany był jedynie względnie – bo nie absolutnie – lepszym stanem gospodarki USA w porównaniu z Unią Europejską. W UE niepewność związana z brexitem, kryzysami zadłużeniowymi i walką z unikaniem podatków wypchnęła inwestorów i przedsiębiorców poza granice Starego Kontynentu, przede wszystkim do ostatniego tak dużego raju podatkowego – do USA. Należy tutaj oczywiście dodać, że USA jest rajem podatkowym dla obcokrajowców, nie dla obywateli USA.

Jakie skutki makroekonomiczne będzie miała taka polityka banków centralnych w średnim i długim terminie? Jak ona wpływa na innowacyjność, skłonność do zakładania firm?

Głównym jej efektem jest – i będzie – rosnące zniekształcenie struktury kapitału w kierunku tak zwanej „zombifikacji”. Przewagę konkurencyjną będą miały nie te najbardziej innowacyjne i wydajne przedsiębiorstwa, ale te, które będą mieć dostęp do subsydiów, zapewnianych przez politykę pieniężną.

Trudno zmierzyć wpływ bardzo luźnej polityki pieniężnej na innowacje i tworzenie przedsiębiorstw. Dopiero w przyszłości widać, które inwestycje się powiodły: które start-upy stworzyły realną wartość dla konsumentów, a które tylko „przepaliły” kapitał. Samo spojrzenie na dane spływające na bieżąco z gospodarki nie może uchwycić tych efektów. Można je zobaczyć tylko na drodze jakościowej analizy opartej na subiektywnym postrzeganiu kapitału, która jest proponowana przez austriacką szkołę ekonomii.

Czy Pańskim zdaniem taka polityka pieniężna w końcu wywoła wyższą inflację? Od ponad 10 lat, jak się wydaje, tani pieniądz płynie na giełdy i na rynek nieruchomości, więc ceny dóbr konsumpcyjnych i usług nie rosną znacząco…

Tak się może stać, to nie jest wykluczone. Wydaje mi się, że na rynkach kapitałowych pojawi się duża zmienność. W realnej gospodarce może się pojawić stagnacja, a może stagflacja, w której stagnacja będzie coraz większa, czy też coraz głębsza, bo realna produktywność będzie spadała, a dane będą mogły wprowadzać rządzących i ekonomistów w błąd. Może też wtedy rosnąć inflacja.

Wielu ekspertów wskazuje na to, że luźna polityka pieniężna może doprowadzić do dużych zawirowań w sektorze bankowym, bo bankom trudno będzie o zyski z odsetek. Czy ludzie mogą zacząć masowo wycofywać depozyty z banków, zrywać śmiesznie nisko oprocentowane lokaty? Jak Pan myśli, dlaczego ludzie na razie nie reagują właśnie w ten sposób na ujemne stopy procentowe?

Uważam, że niektóre małe banki mogą nawet upaść, jednak większość przejdzie transformację: przestaną być przedsiębiorstwami nastawionymi na zysk, staną się oddziałami skarbu państwa. Jeśli chodzi o lokaty, to zwracam uwagę, że to najbiedniejsi i najmniej wyedukowani finansowo ludzie trzymają oszczędności na bankowych depozytach. Dla większości ludzi, szczególnie dla tych majętnych i wyedukowanych, banki są tylko pośrednikami sprzedającymi obligacje czy inne aktywa inwestycyjne.

A czemu ludzie wciąż trzymają pieniądze na śmiesznie oprocentowanych lokatach? No cóż, jedynym chyba racjonalnym wyjaśnieniem jest wygoda. Otóż lokatę można szybko zerwać i zamienić na inne aktywo. Wielu inwestorów wie o tym, że płynność i dostęp do gotówki to bardzo ważna sprawa. A lepiej, żeby ona leżała na śmiesznie oprocentowanej lokacie niż na dnie szafy w formie papierowej.

Jakie aktywa inwestycyjne będą zyskiwały na wartości, jeśli środowisko ultra-niskich stóp, czy nawet realnie negatywnych stóp, stanie się normą? Jakie aktywa stracą rację bytu w portfelu inwestorów? Czy może dojść do uformowania się jakiejś globalnej bańki spekulacyjnej na nieruchomościach i akcjach? A może już mamy taką bańkę?

Jeśli zapanuje „nowa normalność” realnie ujemnych stóp, to będziemy mieli sytuację, w której będą się tworzyły wielkie bańki na zasadzie „kupuj to, co inni kupują”. To do tych baniek będzie płynął pieniądz, a nie w kierunku rzeczywiście potrzebnych dóbr i usług. „Smart money”, czyli inteligentni inwestorzy, będą musieli bezbłędnie odczytywać nastroje tłumu i kierunek migracji pieniądza. Inwestowanie w wartość w takich warunkach, oczywiście, przestanie działać.

Mówi się o nadchodzącej „japonizacji” europejskiej gospodarki. Przewiduje się, że gospodarka Unii Europejskiej, tak jak Japonii, utknie na mieliźnie. W końcu główna stopa w Japonii jest w pobliżu zera już od 20 lat. Pytanie jednak, czy tempo wzrostu PKB jest najważniejszym kryterium, na jakie powinno się patrzeć w kontekście polityki gospodarczej? Może ważniejsza jest jakość życia i spokój społeczny, który mimo wszystko utrzymuje się w Kraju Kwitnącej Wiśni na wysokim poziomie?

Oczywiście ma Pan rację, że tempo wzrostu PKB to jest wskaźnik wprowadzający w błąd, ale on jest lepszy, niż nic. Z drugiej strony, najlepiej oceniać gospodarkę przez uważną obserwację. I chodzi tu nie tylko o obserwację zachowania konsumentów czy biznesu, ale też – obowiązujących wzorców kulturowych. Odradzam wchodzenie na japońską ścieżkę.

Spójrzmy na Japonię. Co widzimy? Coraz większa rzesza coraz młodszych osób wycofuje się z prawdziwego życia, z kreacji i prokreacji. Ten obraz trzeba uzupełnić o to, czego nie widać. Pojawiają się koszty utraconych korzyści. One są nie tylko po stronie Japończyków, ale też po stronie nas wszystkich – reszty świata. Japonia zmienia się z najbardziej innowacyjnego kraju na świecie – była nim do niedawna – w coś na kształt domu opieki. Jest tam dostatecznie dużo dobrego pożywienia, jest dostęp do rozrywki, do opieki medycznej na wysokim poziomie. Jest tam spokojnie. Ale jednocześnie Japonia coraz mniej znaczy, coraz mniej daje innym. Już nie dostarcza rewolucyjnych wynalazków ani nowatorskich rozwiązań biznesowych.

Uważam, że Europa – ze swoją coraz bardziej niejednorodną populacją – nigdy nie będzie w pełni „zjaponizowana”. Nie zatraci swojej innowacyjności, ale nie będzie gwarantowała pokoju społecznego. To może sprawiać wrażenie rozsądnego kompromisu, ale może w końcu doprowadzić do sytuacji, w której innowacyjność będzie na niskim poziomie, a pokoju społecznego i bezpieczeństwa i tak nie będzie.

Co musiałoby się zdarzyć, żeby banki – głównie te z rynków rozwiniętych – weszły na ścieżkę podwyżek stóp? Czy są w stanie zrobić to z własnej nieprzymuszonej woli, czy raczej muszą się pojawić jakieś okoliczności?

Po powrocie nominalnego wzrostu gospodarczego stopy mogą zostać podniesione, ale tylko w celu hamowania wzrostu, co z kolei spowoduje, że kolejne obniżenie będzie „konieczne”. Ponieważ wzrost finansowany z zadłużenia staje się niezrównoważony – a dźwignia finansowa pochłania większość zastrzyków płynności – bankowość centralna nie ma innego wyjścia, jak zastosować nowoczesną teorię monetarną (Modern Monetary Theory – przyp. aut.) która wymaga połączenia w jedno polityki pieniężnej i fiskalnej. Wtedy stopy procentowe nie będą już miały znaczenia…

Jak Pan uważa, czemu tak mało ekonomistów ostrzega przed realnie ujemnymi stopami? Czemu straszy się deflacją, a nie inflacją?

Powody są dwa. Pierwszy jest ukryty w sferze semantycznej. Używa się tego samego terminu, jakim jest deflacja, w odniesieniu do dwóch zupełnie różnych zjawisk. Jednym zjawiskiem jest spadek cen konsumpcyjnych, który może mieć korzystne skutki – takie jak postęp technologiczny i wzrost produktywności. Drugim zjawiskiem jest załamanie akcji kredytowej, co jest zwykle oznaką niezdrowego rozwoju gospodarczego.

Drugi powód jest taki, że im dłużej ten reżim pieniężny trwa, tym więcej osób i korporacji jest dłużnikami, a zatem beneficjentami inflacji.

Dziękuję za rozmowę.

– rozmawiał Piotr Rosik

Rahim Taghizadegan – mówi o sobie, że jest ostatnim przedstawicielem prawdziwej austriackiej szkoły ekonomii. Przedsiębiorca, założyciel think tanku Scholarium w Wiedniu. Wykłada m.in. na Universität Liechtenstein oraz w IMC Fachhochschule Krems. Jest autorem książki „Szkoła austriacka – praktyka inwestowania” (2017) oraz współautorem „The Zero Interest Trap” (2019)