Dowodem tej bezradności wydaje mi się nowa praca niemieckich ekonomistów z Uniwersytetu w Getyndze napisana pod kierunkiem Andreasa Fuchsa, dyrektora tamtejszego Centrum Badań nad Azją Współczesną. Jego zespół próbował przeanalizować rolę, jaką odegrały Chiny w gaszeniu covidowego pożaru w Europie i na całym świecie po tym, jak wirus wydostał się poza granice Państwa Środka. Ekonomiści przypominają, że już przed wybuchem pandemii Chiny były czołowym producentem sprzętu medycznego takiego jak maski czy płyn dezynfekujący. W roku 2018 ich udział w światowym eksporcie masek sięgał aż 44 proc. Inni ważni gracze (Niemcy, USA) byli dużo dalej z udziałem na poziomie 6‒7 proc.
Jak to uzależnienie reszty świata od chińskich dostaw działa, pokazały pierwsze miesiące po pojawieniu się COVID-19. Kraj ten zmagał się wtedy z wybuchem epidemii na własnym terenie, więc eksport masek, płynów do dezynfekcji, fartuchów czy termometrów praktycznie zamarł. Efekt był taki, że gdy wirus pojawił się w Europie oraz na innych kontynentach, nagle okazało się, że tych towarów potrzebnych do walki z wirusem po prostu nie ma. Bo nikt ich na tę skalę poza Chinami nie produkuje. Oczywiście wiele było gadania o tym, że szybko taką produkcję będzie można uruchomić u siebie. Jednak statystyki pokazują coś innego. Przez wiele kolejnych miesięcy reszta świata wisiała na dostawach z Chin. I wisi na nich nadal.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP