Z Benem Stanleyem rozmawia Emilia Świętochowska
Kto ma prawo rządzić Polską?
Nie jestem właściwą osobą, by o tym rozstrzygać. Ale jest to fundamentalne pytanie, które wciąż definiuje tutejszą politykę.
W jednym z artykułów napisał pan, że od 30 lat życie publiczne w naszym kraju jest zdominowane nie przez spory dotyczące normalnej polityki – rozwiązań gospodarczych czy socjalnych – lecz przez kwestię tego, kto ma w ogóle prawo sprawować władzę. Dlaczego tak jest?
Reklama
Z perspektywy Jarosława Kaczyńskiego to użyteczna strategia, pozwalająca zorganizować politykę według klarownego podziału. Według niego są ludzie, którzy nie mają moralnego prawa rządzić Polską. To elity, które władały krajem do 2015 r. i doprowadziły państwo do ruiny – jak można było usłyszeć wtedy w kampanii wyborczej. Część z nich miała wpływ na decyzje w pierwszych latach po upadku komunizmu i brała udział w transformacji – zdaniem Kaczyńskiego osoby te spiskowały przeciwko Polsce i przebudowały system tak, by stać jego głównymi beneficjentami. Ale nawet politycy, którzy nie mieli nic wspólnego z przemianami po 1989 r., mogą być uznawani za „genetycznych zdrajców” pozbawionych prawa do rządzenia. Wystarczy być liberałem czy lewicowcem, by nosić piętno sprzed 30 lat. Zamiast spierać się z nimi o kwestie polityki publicznej, łatwiej jest ich dyskredytować.
Ale dlaczego po 30 latach ten spór pozostaje tak żywy?
Bo świetnie funkcjonuje jako punkt orientacyjny polityki. Można dzięki niemu zidentyfikować tych, którzy są po właściwej stronie, i tych, którzy nie są. Stoi za tym myślenie, że polityka polega na podejmowaniu twardych, stanowczych decyzji. A pluralizm polityczny – ścieranie się różnych poglądów i koncepcji – jest czymś podejrzanym, co spowoduje, że nic się nie da w kraju zrobić.
Imposybilizm.
To retoryka, którą bardzo często słychać u populistów. Uważają, że instytucje – zwłaszcza te niezależne od władzy, których zadaniem jest ją kontrolować – nie mają prawa istnieć albo przynajmniej działać w sposób autonomiczny. Ale paradoksalnie można powiedzieć, że przez ostatnie pięć czy sześć lat – jeśli chodzi o sprawy socjalne, gospodarcze – mieliśmy do czynienia z powrotem polityki.
W jakim sensie?
Władzę sprawuje partia, która ma inny sposób myślenia o społeczeństwie niż poprzednicy. I cokolwiek byśmy o niej sądzili, to najważniejsze obietnice spełniła: wprowadziła 500 plus, obniżyła wiek emerytalny oraz podatki dla osób młodych. Mimo że przed wyborami w 2015 r. wielu mówiło, iż to niemożliwe; że gospodarka musi działać w wąskich ramach; że jeśli PiS przeforsuje zmiany, to rozwali budżet; że administracja nie udźwignie obsługi tak dużego programu jak 500 plus itd. Gdy rozmawiam z innymi badaczami na międzynarodowych konferencjach, zawsze zadają mi to samo pytanie: jak to możliwe, że kraj Solidarności, naród, który tyle razy buntował się przeciwko zamordystycznej władzy, teraz nie protestuje masowo przeciwko rządowi.
I co im pan odpowiada?
Mówię, że PiS doszedł do władzy z pewnymi bardzo konkretnymi priorytetami i szybko zrealizował te najważniejsze. Myślę, że to jeden z głównych powodów, dla których partia utrzymuje wysokie poparcie, mimo majstrowania przy niezależnych instytucjach. Wyborcy niespecjalnie się tym martwią. Widząc, jak duża była skala protestów w obronie sądownictwa w Warszawie i innych dużych miastach, można było odnieść wrażenie, że w kraju nastąpił masowy prodemokratyczny zryw. Ale w rzeczywistości większość ludzi nie zajmował aż tak bardzo atak PiS na Trybunał Konstytucyjny. Ważniejsze są dla nich codzienne, przyziemne sprawy. Żeby było jasne – nie uważam, że Kaczyński ich przekupił. Wielu z nich nawet nie głosuje na PiS.
Ben Stanley politolog, profesor Uniwersytetu SWPS. W Centrum Studiów nad Demokracją zajmuje się badaniami nad zachowaniami wyborczymi, partiami politycznymi, populizmem, stanem demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej
Treść całego wywiadu można przeczytać w czwartkowym weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej albo w eDGP.