Dopiero na początku października RPP zareagowała na krytykę swojej bezczynności, m.in. podnosząc główną stopę procentową z 0,1 proc. do 0,5 proc. Od początku listopada stopa ta wynosi już 1,25 proc. Na tym się prawdopodobnie nie skończy, zwłaszcza, że w międzyczasie inflacja wzrosła z 6,8 do 7,7 proc. RPP zdaje się być zobligowana do dalszego zacieśniania polityki pieniężnej.

Uważam, że radykalne podwyższenie stóp byłoby w warunkach obecnych nieskuteczne, jeśli idzie o ograniczanie inflacji – a przy tym potencjalnie bardzo szkodliwe dla gospodarki realnej. Dokładnie taki sam pogląd wyraził ostatnio prof. Charles Goodhart, „papież” nauki (i praktyki) bankowości centralnej. Oczywiście, można przystać na niewielkie i stopniowe podnoszenie stóp. Niewiele to pomoże – ale i nie zaszkodzi. Będzie za to świadectwem skłonności do poszanowania poglądów radykalnych, których nie brakuje.

Radykalne podwyższenie stóp byłoby w warunkach obecnych nieskuteczne, jeśli idzie o ograniczanie inflacji.

Dyskusje o celowości podnoszenia stóp procentowych NBP należałoby poprzedzić rzetelną diagnozą przyczyn obecnej inflacji. Co faktycznie napędza obecną „ponadnormatywną” inflację? Otóż nie jest to coś, na co wpływ mogą mieć decyzje o stopach procentowych NBP. Z 6,8 proc. inflacji (w październiku) blisko 4 punkty procentowe zawdzięczamy decyzjom administracyjnym oraz tendencjom cenowym światowego rynku ropy naftowej i gazu ziemnego. Nie inaczej będzie w przypadku inflacji w listopadzie (o której nie mamy jeszcze danych szczegółowszych). Bez owych 4 punktów procentowych inflacja październikowa wyniosłaby co najwyżej 2,8 proc. – a więc byłaby w istocie zgodna z oficjalnym celem inflacyjnym (2,5 proc. +/- 1 pkt. proc.). W rzeczywistości ogólna inflacja byłaby jeszcze dużo niższa, gdyż niższe byłyby też koszty energii elektrycznej i paliw przerzucane w ceny wszystkich innych produktów i usług: żywności, odzieży, AGD, RTV, różnych usług itd. Jest znamienne, że towary, których ceny są wolnorynkowe, drożeją najwolniej: w ciągu roku wskaźniki cen dla urządzeń gospodarstwa domowego, sprzętu informatycznego, kosmetyków oraz odzieży i obuwia w istocie nie zmieniły się! Ceny pojazdów nabywanych przez osoby prywatne (idzie głównie o importowane samochody) wzrosły jedynie o 3,5 proc. – i to pomimo „słabszego” złotego!

Reklama

Podnoszenie stóp procentowych banku centralnego, postulowane przez „opinię publiczną”, ma głęboki sens wtedy, gdy źródłem inflacji jest „rozbuchana” akcja kredytowa i nadmiar „gorącego pieniądza” wydawanego w pośpiechu – bez ładu i składu. Nie jest to jednak sytuacja obecna! Statystyki NBP dowodzą, że jest przeciwnie: rozmiary zadłużenia kredytowego gospodarstw domowych faktycznie stagnują – a rozmiary zadłużenia przedsiębiorstw wręcz maleją. Równolegle mamy do czynienia ze wzmożonym oszczędzaniem w formie rosnących depozytów bankowych tak gospodarstw domowych, jak i przedsiębiorstw: pieniądz jest ceniony.

Podwyższanie stóp procentowych nie rozwiąże problemu obecnej inflacji, która stała się narzędziem polityki fiskalnej odwracającej wcześniejszą, słuszną tendencję do szczodrego finansowania gospodarki. Polityka ta okazała się skuteczna jeśli idzie o ograniczanie rozmiarów deficytu sektora publicznego (a dodatkowo powoduje spadek udziału długu publicznego w PKB). Ale ma ona skutek uboczny – rosnącą inflację. Obwinianie RPP (i niskich stop procentowych) za wysoką inflację jest niesłuszne. Obecne obniżanie akcyz i stawek VAT na paliwa i energię (w ramach „Pakietu Antyinflacyjnego”) jest więc działaniem słusznym. W pierwszym rzędzie nie należy dopuścić do windowania cen energii i wypracowywania ponadnormatywnych marż przez sektory skartelizowane.

Leczenie inflacji „fiskalnej” przy pomocy narzędzi polityki pieniężnej jest kuracją niewłaściwą.

Leczenie inflacji „fiskalnej” przy pomocy narzędzi polityki pieniężnej jest kuracją niewłaściwą.

Podwyżki stóp NBP mogą pozostawić rynkowe stopy procentowe bez zmian: stopy depozytowe dla klientów banków komercyjnych pozostaną (nieomal) zerowe (co jest od dawna powszechną praktyką światową), a oprocentowanie kredytów nadal pozostanie całkiem wysokie. W tym wypadku nic realnie się nie zmieni – klienci dalej będą zwiększać swoje depozyty bankowe (owszem, dalej realnie tracące na wartości), a akcja kredytowa dalej pozostanie nad wyraz anemiczna. Co się stanie, gdyby podwyżki stóp NBP miały się jednak przełożyć na wzrost bankowych stóp „detalicznych”? Ewidentnie, droższego kredytu (i, ewentualnie, mniej niekorzystnego oprocentowania depozytów) nie można uznać za czynniki wzmagające konsumpcję i inwestycje. Przeciwnie, wyższe stopy detaliczne będą sprzyjać osłabieniu koniunktury realnej. Pierwszoplanowy skutek byłby w tym wypadku … proinflacyjny. Rosnące koszty kredytu obrotowego przedsiębiorstwa będą usiłowały przerzucić na swoje ceny.

W obu przypadkach ceny będą dalej wzrastać w tempie dyktowanym przez tendencje rynku światowego. Czy w dalszej perspektywie wzrost stóp NBP (i detalicznych) może redukować inflację tego właśnie typu – inflację generowaną administracyjnie? Teoretycznie jest to możliwe. Podwyżki stóp procentowych musiałyby być jednak gigantyczne – tak aby zdusić realną koniunkturę do tego stopnia, by w efekcie sprowokować dramatyczną obniżkę cen towarów i usług wolnorynkowych. Spadek ten musiałby równoważyć efekty podwyżek cen administrowanych! Skutki eksperymentowania z wysokimi stopami procentowymi byłyby jednak żałosne. Mielibyśmy do czynienia ze skokowym wzrostem bezrobocia i falą bankructw firm w sektorze konkurencyjnym (tak jak w latach 1998-2001) – przy bardzo powolnym obniżaniu się samej inflacji.

Autor jest emerytowanym pracownikiem Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych. W latach 2005-2009 był członkiem zespołu doradców ds. polityki pieniężnej Parlamentu Europejskiego. Obecnie jest doradcą Prezesa NBP.

Leon Podkaminer, profesor ekonomii, doradca prezesa NBP