Rodzice coraz częściej poszukują alternatywnej ścieżki edukacyjnej dla swoich dzieci. Niektórzy łączą siły i w ramach edukacji domowej tworzą mikroszkoły z zajęciami w lesie. Inni decydują się na placówki demokratyczne lub odnajdują perełki w publicznym systemie.
– Gdy zostałam mamą, wiedziałam, że moje dzieci nie pójdą do szkoły rejonowej – mówi Anna Zarudzka. W rodzinnych Gliwicach znalazła miejsce, które odpowiadało jej wizji alternatywnej edukacji. – Szkoły wolnej, czyli takiej, w której nie ma przymusu uczestnictwa w zajęciach. Każde dziecko ma za to dorosłego przewodnika. Samo odpowiada za swoją edukację, np. wybiera zajęcia, które je w danym momencie interesują – opowiada. Z prawnego punktu widzenia uczniowie takiej szkoły są w edukacji domowej, co oznacza, że raz do roku muszą zdać kuratoryjny egzamin z podstawy programowej. I jest to jedyny element, który wiąże je z systemem.
Anna przyznaje, że na jej myślenie o edukacji wpłynęło przekonanie, że wchodzimy w dorosłość słabo przygotowani do innego modelu pracy niż fabryka. Pracuje w branży IT, którą zmiany dotykają szybciej niż inne. Pracownicy są tam rozliczani nie za wysiłek, lecz za efekty. Nie za posiadaną wiedzę, lecz umiejętność jej wykorzystywania, nie za pisanie e-maili, lecz skuteczną komunikację.
1 września wraz z grupą znajomych rodziców wystartowała z własną szkołą demokratyczną (formalnie prowadzi ją fundacja). Jak tłumaczy, z poprzedniej placówki zrezygnowali, bo zaczęła zatracać swój wolnościowy charakter. Nie chcieli jednak, by dzieci uczyły się same w domach, bo potrzebują kontaktów rówieśniczych. I tak na kawałku lasu koło podgliwickich Pyskowic stanęły ogrzewane kontenery i tipi, w których 20 uczniów będzie się uczyć od 8.30 do 16.30. Raz w tygodniu zajęcia będą odbywać się w mieście (np. w formie wyjścia na wystawę). Nie ma tradycyjnych nauczycieli, są tutorzy i mentorzy, którzy pełnią rolę przewodników. Ich rolą jest wspieranie dziecka w tym, czego nie potrafi zrobić samo. Jednak bez narzucania swojego punktu widzenia. Są zajęcia, ale bez podziału na przedmioty. Nie ma ocen, porównywania, klasowych rankingów. Nacisk jest położony na zdobywanie wiedzy interdyscyplinarnej. Miesięczne czesne wynosi 1,1 tys. zł. Z założenia w szkole demokratycznej nauczyciele i uczniowie są sobie równi i wspólnie ustalają zasady. Każdy ma jeden głos do wykorzystania w dyskusji na temat bieżących spraw, rozwiązań konfliktów.
Reklama
Anna opowiada, że największym wyzwaniem okazał się dobór kadry. – Nauczyciel po 10 latach pracy w typowej szkole nie jest w stanie odnaleźć się w naszej wizji edukacji. Szukaliśmy więc osób tuż po studiach albo takich, które odeszły z systemu i w ostatnich latach pracowały z młodzieżą, korzystając z formy warsztatów.
Zgodnie z zasadą, że uczniowie sami odpowiadają za naukę, do nich należy też rozporządzanie szkolnym budżetem – to oni decydują, czy np. kupić glinę do lepienia ceramiki, czy drewno do prac stolarskich. Przy okazji dostają lekcję rachunków w praktyce. – Daleka jestem od uznania, że polska szkoła jest do niczego. Ale jeśli chcemy dać dzieciom szansę, by rozwijały umiejętności współpracy, rozstrzygania konfliktów, odpowiedzialności, to szybciej zdobędą je w warunkach demokratycznych, a nie hierarchicznych, które panują w tradycyjnej placówce – ocenia Anna Zarudzka. Przyznaje, że jej szkoła to rodzaj eksperymentu, dlatego podkreśla, jak kluczowa jest obserwacja dziecka. – Ale nie sprawdzanie z podręcznikiem w ręku, czego się nauczyło. Dziecko rozwija się wtedy, gdy coś je fascynuje, gdy ma chęć zgłębiania tematu. Jeśli zauważymy, że wyhamowuje, to sygnał dla nas, dorosłych, że postępujemy źle.