Bardzo często słyszy się opinie polskich uczonych, że niedawna reforma nauki miała swoje wady i są one nawet momentami bardzo poważne, ale przynajmniej spowodowała jeden ogromny przełom – nasza nauka „zaistniała w świecie”. Nastąpił wysyp publikacji polskich autorów w międzynarodowych pismach naukowych, zaczęły rosnąć indeksy cytowań naszych uczonych. Przyznają to z pewnym żalem ci, którzy uznają siebie samych za przegranych tej reformy i należących do odchodzącej epoki. Szczycą się tym młodzi, którzy z przepastnej poczekalni polskich akademickich karier wypływają teraz na szczyty widoczności, sławy i instytucjonalnej mocy.
Tymczasem dla osób systematycznie aktywnych od dłuższego czasu w tak zwanym międzynarodowym życiu naukowym sytuacja ta jawi się bynajmniej nie jako sukces i zwycięstwo polskiej akademii, lecz jako kolejna – być może fatalna w skutkach – porażka. Fundusze, które zostały przeznaczone na wejście naszej nauki do międzynarodowych pism, to ogromne kwoty pochodzące z portfela polskiego podatnika. A i to „wejście” jest bardzo pozorne. I nawet niektórzy celebrujący je zaczynają powoli dostrzegać, jak bardzo słabe są często teksty, które publikują, jak słabo są napisane, fatalnie przetłumaczone i… jak dużo to kosztuje. Niezwykle drogi jest sowicie wynagradzany wydawcom open access (otwarty dostęp, bez konieczności wnoszenia opłat przez czytelnika) wykupywany dla całych książek, które owszem, będą ściągane z sieci, ale przez polskich podwładnych autorów i studentów, którzy w innych czasach zyskaliby (taniej) dostęp do manuskryptów lub wersji plików przedpublikacyjnych. W rozmowach kuluarowych krążą robiące na niebogatych akademikach wrażenie kwoty, jakie wiążą się z zamieszczeniem tekstu w międzynarodowym piśmie. Jednak ci, którzy publikują w poważanych tytułach z zakresu nauk społecznych, wiedzą, że pisma te nie pobierają opłat, a sam wymóg wnoszenia tychże jest sygnałem, że pismo nie cieszy się szacunkiem w międzynarodowym środowisku naukowym i być może jest wręcz uznawane za „drapieżne”, czyli będące przedsięwzięciem jedynie komercyjnym, bez naukowych aspiracji ani możliwości.
O rozmowie
Środowisko zaczyna się też powoli orientować, jak mało ten urodzaj publikacyjny wnosi. Teksty spotykają się ze słabym odzewem. Polscy autorzy powołują się nawzajem na siebie, co sprawia, że indeksy idą w górę. Jedno, czego system nauczył się natychmiast, to rozgrywanie parametryzacji, czyli dokładnie to, co jest chyba najpoważniejszą jej patologią, bowiem jak dowodzi Jerry Z. Muller w książce „The Tyranny of Metrics” – a co o wiele wcześniej Witold Kieżun opisał w „Autonomizacji jednostek organizacyjnych” jako zjawisko przesunięcia celów – uczelnie i uczeni zajmują się czymś innym niż ich właściwa praca. Starą miarą oceny był jakościowy wkład w naukę. A co właściwie wnoszą te artykuły, co mówią takiego, co nie zostało powiedziane wcześniej? By tekst był częścią wielkiego, żywego systemu zwanego nauką, musi być głosem w istniejącej rozmowie naukowej, która krystalizuje się w większe – spójne i niespójne – idee, które wzajemnie ze sobą polemizują, tłumaczą lepiej lub gorzej elementy i dynamikę świata, w którym żyjemy. Zbyt często efekty wysypu polskiej, poreformowej produktywności nie są takim głosem, lecz jedynie indywidualną wypowiedzią, monologiem.
Wydane na tę klęskę publikacyjnego urodzaju pieniądze mogłyby wesprzeć dogorywające polskie wydawnictwa naukowe, które mogłyby przywrócić dawny tryb działania, zatrudnić redaktorów prowadzących, zająć się popularyzacją i dystrybucją. A do tego, ten, kto za to płaci, mógłby zobaczyć efekty tej działalności. Tymczasem za następnym zakrętem historii prawdopodobnie stoi już podatnik odmawiający finansowania przekrętu zwanego „nauką”.
Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.