Karolina z Krakowa od ponad dwóch lat opiekuje się w domu synem, ale pod koniec wakacji planuje powrót do pracy. Początkowo założenie było takie, że na przełomie marca i kwietnia zaprowadzi chłopca do żłobka, aby zdążył się zaadaptować do nowego miejsca, zanim sama wpadnie w wir spraw zawodowych. Z planów nic nie wyszło, bo wybuchła pandemia. Mąż Karoliny pracuje zdalnie na umowie cywilnoprawnej, ale nie bardzo jest w stanie dzielić czas na obowiązki służbowe i zajmowanie się synem. W okresie niepewności na rynku po prostu nie może sobie pozwolić na zmniejszenie liczby realizowanych zleceń. Para liczy, że wkrótce uda się im posłać dziecko do żłobka, ale ma wiele związanych z tym obaw. – Nie wiemy, czy to bezpieczne. Tyle się mówi, że wprawdzie koronawirus nie jest dla małych dzieci realnych zagrożeniem, ale mogą one przecież chorować bezobjawowo. Co jeśli syn przyniesie ją ze żłobka do domu, zakazi mnie albo męża? Pewnie nie wyślemy go tam od razu, tylko odczekamy kilka tygodni. Wtedy już się powinno wyjaśnić, czy żłobki nie staną się nowymi ogniskami choroby, jak domy opieki społecznej czy szpitale – martwi się Karolina.
Wielu rodziców zapewnia dziś, że nie będzie kładło na szali zdrowia dzieci, dlatego rozważa inne formy opieki. Dagmara ma syna w wieku przedszkolnym i zastanawia się, czy posłać go do placówki, czy zatrudnić opiekunkę. Teoretycznie mogłaby podrzucać wnuka dziadkom, ale w obecnej sytuacji byłoby to nieodpowiedzialne. – Moi rodzice są już po sześćdziesiątce, czyli znajdują się w grupie najwyższego ryzyka zakażeniem koronawirusem i ciężkiego przechodzenia tej choroby. Niania jest bezpieczniejszym rozwiązaniem, ale też tylko pozornie. Przecież może opiekować się również dziećmi z innych rodzin i przekazywać chorobę. Mam jej mierzyć codziennie temperaturę, zanim wpuszczę ją do domu? – ironizuje Dagmara. Jest przekonana, że w przedszkolu, nawet jeśli obowiązywać będą limity w grupach, i tak potencjalnie będzie łatwo się zakazić.