Narendra Modi, urzędujący premier z Indyjskiej Partii Ludowej, wszedł na podium. Mieszkańcy Pratapgarh w północnoindyjskim stanie Uttar Pradeś zaczęli wiwatować, a premier zza bariery kwiatów oddzielających scenę od wyborców rozpoczął kolejny wiec największych wyborów na świecie.

„Twój ojciec był nazywany Panem Czystym przez swoich dworzan, ale życie skończył jako Skorumpowany Numer Jeden” - przemawiał premier, atakując ojca Rahula Gandhiego, Rajiva, z opozycyjnego Indyjskiego Kongresu Narodowego. Chodzi o sprawę firmy Bofors AB. W latach 80. na jaw wyszła sprawa szwedzkiej firmy zbrojeniowej, która miała płacić łapówki przy kontrakcie na 400 haubic członkom rządu Kongresu. Sam Rajiv Gandhi miał być uwikłany w sprawę, czemu jednak przeczy wyrok sądu z 2004 r.

„Szargając mój wizerunek i umniejszając mnie, ci ludzie chcą sformować niestabilny i słaby rząd w tym kraju” - mówił dalej premier, dodając, że Rahul, członek politycznej dynastii Nehru-Gandhich, powinien pamiętać, że Modi „nie urodził się ze złotą łyżeczką, ani nie urodził się w królewskiej rodzinie”.

Wcześniej podczas kampanii Rahul Gandhi wielokrotnie kwestionował decyzję rządu Modiego, który zrezygnował z zakupu 126 samolotów wielozadaniowych Rafale za ok. 10.6 mld dol. na rzecz 36 samolotów tej samej firmy za ok. 8,7 mld dol. Pierwszy kontrakt z francuskim producentem wynegocjował rząd Kongresu. „Modi zmienił całą umowę, by skorzystał jeden z biznesmenów” - twierdził publicznie Rahul Gandhi.

Reklama

Według śledztwa m.in. dziennika "Hindu" i miesięcznika "Caravan" tym biznesmenem jest przemysłowiec Anil Ambani, który dotychczas nie miał żadnego doświadczenia na rynku zbrojeniowym. Niedawno zarejestrowana spółka Reliance Defence Ltd. z dnia na dzień stała się partnerem francuskiego koncernu Dassault Aviation w realizacji kontraktu, czego wymagają indyjskie przepisy o zamówieniach publicznych.

Poprzedni kontrakt przewidywał, że ponad 100 samolotów zbuduje państwowy Hindustan Aeronautics Ltd (HAL) pod nadzorem Francuzów, a reszta powstanie we Francji. HAL istnieje od lat 60. i współpracował z Rosjanami i Francuzami przy podobnych kontraktach, zapewniając tzw. transfer technologii do Indii. Nowa umowa nie przewidywała już transferu technologii, a samoloty miały powstać we francuskich fabrykach.

Cała sprawa otarła się o Sąd Najwyższy, który jednak nie znalazł dowodów na faworyzowanie konkretnej spółki i uznał, że do sędziów nie należy porównywanie wycen kontraktów. Opozycja wciąż walczy w Sądzie Najwyższym, twierdząc, że wyrok zapadł na podstawie wadliwego audytu.

„Najważniejsze jak wyborca postrzega partię, czy jako skorumpowaną, czy raczej nie. Wyborca gubi się w tych wszystkich oskarżeniach” - tłumaczy PAP Prashant Jha, komentator polityczny z Delhi.

W 2014 r. partia Modiego prowadziła kampanię oczyszczenia kraju z korupcji. Pięć lat temu Kongres stracił aż 162 mandaty poselskie. Indusi uważali, że Partia Kongresowa dynastii Nehru-Gandhich, która z krótkimi przerwami przez dziesięciolecia rządziła krajem, jest skorumpowana i hermetyczna, a podczas wyborów kupowała głosy wyborców.

W czasie obecnej kampanii Indyjska Komisja Wyborcza codziennie rekwiruje nielegalną gotówkę, alkohol, narkotyki i złoto o wartości średnio ok. 14,3 mln dol., które mają pomóc w przeciągnięciu wyborców na stronę różnych partii. Od końca marca do początku maja, czyli na półmetku wyborów, łączna suma zajęć osiągnęła poziom 470 mln dol. Pięć lat temu w czasie całej kampanii zarekwirowano ledwie 171 mln dol.

Oficjalny limit wydatków pojedynczego kandydata wynosi 70-100 tys. dol. w zależności od stanu, w którym startuje. Przekroczenie limitu grozi wykluczeniem z wyborów. To niedużo, zwłaszcza w okręgach, gdzie głosuje ponad milion wyborców.

Takiego limitu nie ma już jednak dla wydatków całych partii, dlatego kampania wyborcza zamieniła się w maraton ogromnych wieców wyborczych. Z ulic indyjskich miast zniknęły plakaty zastąpione wielkimi billboardami. Lokalnych wieców, organizowanych przez pojedynczych kandydatów, jest o wiele mniej niż pięć lat temu. Kandydaci pokazują się teraz na wielkich wiecach, najlepiej u boku Narendry Modiego lub Rahula Gandhiego.

Wygrywają najbogatsi kandydaci. Aż 72 posłów w 545-osobowym parlamencie upływającej kadencji posiada majątek o wartości ponad 2,8 mln dol., a 425 - o wartości ponad 140 tys. dol. Jeden z kandydatów na posła w Arunaćal Pradeś, w północno-wschodnich Indiach, przyznał portalowi Scroll.in, że na kampanię powinien wydać ponad 4 mln dol.

Większość pieniędzy na kampanię pochodzi jednak z funduszów partyjnych, które mogą pozyskiwać środki poprzez tzw. bony wyborcze. Zdaniem rządu takie rozwiązanie zapewnia przejrzystość finansowania, ponieważ bon można zakupić tylko za pomocą czeku lub poprzez transfer elektroniczny. Jednak nawet przy takiej formie płatności dane darczyńców są chronione ustawą i w efekcie anonimowe.

Naukowcy z kalifornijskiego Uniwersytetu Berkeley badający indyjskie wybory uważają jednak, że kandydaci nie kupują głosów wyborców. Prezenty i gotówka raczej wzmacniają więź między kandydatem i głosującym, a ważniejszym kryterium jest grupa etniczna, klasa społeczna i wyznanie.

„Człowiek weźmie podarek od jednej partii, od drugiej, a i tak zagłosuje na tego, kto jest ważniejszy dla jego społeczności” - mówi PAP działacz rządzącej partii ze wschodniego Delhi. „Teraz pieniądze w większości idą na wiece wyborcze i kampanie internetowe, a nie podarki” - podkreśla.

Wybory w Indiach, w których weźmie udział około 900 mln osób, rozpoczęły się 11 kwietnia i potrwają do 19 maja. Głosowanie podzielono na siedem etapów. Przedostatni odbędzie się w najbliższą niedzielę. Największe i najludniejsze stany, takie jak Uttar Pradeś i Bihar, wymagają organizacji wyborów w każdej rundzie, a takie jak mniejszy Himachal Pradeś tylko jednej.

Tuż po uzyskaniu niepodległości przez Indie wybory odbywały się tego samego dnia w całym kraju. Jednak od tego czasu znacznie wzrosła liczba głosujących, w latach 60. zaczęły się krwawe utarczki między zwolennikami konkurujących partii, a w latach 80. wynajęci przez polityków bandyci zaczęli napadać na punkty wyborcze i kraść urny z głosami. Urny zaraz wracały do władz z podmienionymi już kartami do głosowania.

Dopiero w latach 90. wprowadzono wielofazowy system głosowania, dzięki któremu policja mogła przerzucić swoje jednostki w rejon głosowania. O rozmieszczeniu sił bezpieczeństwa zaczęła również decydować państwowa komisja wyborcza.

Z Delhi Paweł Skawiński

>>> Czytaj też: Jak będzie wyglądał handel w kolejnych dekadach XXI wieku?