Rynek suplementów diety w Polsce - zwłaszcza tryb wprowadzania nowych produktów do obrotu, ich jakość i skład oraz nadzór nad reklamą - stwarza zagrożenie dla zdrowia konsumentów - orzekła Najwyższa Izba Kontroli. To wnioski z kontroli przeprowadzonej przez NIK w ciągu ostatnich dwóch lat.

"To jedna z najważniejszych tegorocznych kontroli NIK; przebadaliśmy w niej rynek suplementów diety w Polsce - jego wartość to ponad 4 mld zł. Każdego roku 90 proc. Polaków korzysta z różnych suplementów diety. Niestety, jak wynika z naszej kontroli, w suplementach wprowadzanych na polski rynek można napotkać substancje szkodliwe dla zdrowia, bakterie chorobotwórcze, pochodne narkotyków" - podkreślił prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski, który w czwartek zaprezentował wyniki ogólnopolskiej kontroli, koordynowanej przez łódzką delegaturę NIK.

NIK stwierdziła, że w Polsce nie jest zapewniony właściwy poziom bezpieczeństwa suplementów diety; organy państwowe odpowiedzialne za bezpieczeństwo stosowania tych produktów - w ocenie NIK - nierzetelnie realizowały zadania związane z wprowadzaniem ich po raz pierwszy do obrotu - nieskuteczny był także nadzór nad jakością zdrowotną suplementów oraz polityka edukacyjna dotycząca tych produktów.

Suplement diety - zgodnie z ustawą o bezpieczeństwie żywności i żywienia - jest produktem złożonym z substancji odżywczych (m.in. witamin, minerałów, przeciwutleniaczy itp.), którego funkcją jest uzupełnianie niezbilansowanej diety o brakujące składniki.

"Według Komisji Europejskiej w latach 1997-2005 polski rynek suplementów diety wzrósł o 220 proc. - był to wzrost najwyższy w UE. Prognozowany wzrost w kolejnych latach to ok. 8 proc. rocznie. Jesteśmy najbardziej podatni na reklamę suplementów. W 2015 r. Polacy zakupili 190 mln opakowań suplementów; statystyczny obywatel kupuje ich rocznie sześć, wydając na nie ok. 100 zł" - podał Kwiatkowski.

Reklama

Jak zaznaczył prezes NIK, suplement diety nie ma działania leczniczego, a zatem nie przechodzi procesu rejestracji wymaganego dla leków; nadzór nad wprowadzaniem go ma Główny Inspektor Sanitarny (GIS). Obowiązujący system notyfikacji pozwala na wprowadzenie do obrotu suplementu diety natychmiast po zgłoszeniu produktu do GIS.

Według NIK, na tle rozmiarów podaży i spożycia możliwość prawdziwie skutecznej kontroli suplementów przez inspekcję sanitarną praktycznie nie istnieje. Ustalono, że w 2016 r. codziennie wpływało do GIS ok. 30 powiadomień o produktach nowo wprowadzanych do obrotu. Tymczasem ich rozpatrywaniem zajmuje się jedynie siedem osób, które wykonują też inne zadania.

W efekcie średni czas trwania weryfikacji suplementu to 455 dni. Postępowania wyjaśniające prowadzone przez GIS trwały ponad 6 lat - najdłuższe 8,5 roku. Jak wykazano w toku kontroli, w czasie trwania procedur niezweryfikowane produkty znajdowały się w sprzedaży, przy czym niejednokrotnie zawierały one szkodliwe dla zdrowia i niedozwolone składniki.

NIK zlecił przebadanie wybranych losowo suplementów diety pod kątem biochemicznym i zdrowotnym. Negatywnie wypadły analizy probiotyków - aż 89 proc. zbadanych preparatów nie posiadało deklarowanej przez producentów liczby żywych bakterii probiotycznych. W jednej próbce znaleziono szkodliwe bakterie kałowe.

W badanych preparatach, m.in. tzw. spalaczach tłuszczu, odkryto obecność niedozwolonych substancji psychoaktywnych, np. pochodnych amfetaminy.

We wnioskach z kontroli NIK wskazuje na konieczność objęcia rynku suplementów diety szczególnym nadzorem Ministra Zdrowia oraz wyegzekwowania od odpowiedzialnych organów realizacji obowiązków wynikających z przepisów. NIK proponuje m.in. wprowadzenie opłat za notyfikację suplementów, przygotowanie systemu ostrzegającego konsumentów przed niezweryfikowanymi i budzącymi wątpliwości GIS preparatami, podwyższanie kar za wprowadzenie do obrotu suplementów ze szkodliwymi składnikami.

NIK wnioskuje również o poprawę nadzoru nad reklamą suplementów, m.in. zakaz podkreślania ich leczniczych właściwości, a także o podjęcie działań edukacyjnych w zakresie racjonalnego stosowania suplementów diety.

>>> Czytaj też: Władza ponad prawem. Ku szkodzie pacjentów