Spadek z piedestału nastąpił szybko. Stawiane niedawno za wzór sklerotycznej „starej Europie” kraje bałtyckie uważa się dziś za punkt zapalny, z którego ogień może się roznieść po całej wschodniej części kontynentu.
Łotwa uzgodniła właśnie z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Unią Europejską warunki pakietu stabilizacyjnego wartości 7,5 mld dol. przeznaczonego na podtrzymanie zaufania do tamtejszej waluty. Są także obawy, że w jej ślady mogą pójść Litwa i Estonia (zwłaszcza gdyby groziła im dewaluacja), a to mogłoby wywołać reperkusje w innych krajach, stosujących stały kurs walutowy.

Cud czy miraż

W ostatnich latach kraje bałtyckie, zaliczano do najszybciej rozwijających się państw UE; od wejścia do Unii w 2004 roku wzrost produktu krajowego brutto był tam dwucyfrowy. Ale w 2009 roku PKB w Estonii zmniejszy się około 3,5 proc., a na Łotwie i Litwie o około 5 proc. - i wśród 27 państw Unii będą to wyniki najgorsze. Ta nagła odmiana losu prowadzi zresztą do pytań, czy bałtycki „cud” gospodarczy nie był zwyczajnym mirażem.
Reklama
Po burzliwym okresie transformacji kraje bałtyckie wprowadziwszy stały kurs wymianu i uzdrowiwszy finanse publiczne, osiągnęły pod koniec lat 90. XX wieku stabilizację gospodarczą. Wolnorynkowe reformy stały się impulsem dla przedsiębiorczości i napływu kapitału zagranicznego, zwłaszcza że korzystali oni z niskich płac i bliskości unijnych rynków.
Z kolei przystąpienie do UE wywołało boom kredytowy: zagraniczne banki walczyły o udział w rynku, proponując tanie pożyczki w euro, które miały zaspokoić nasilający się gwałtownie popyt na trwałe dobra konsumpcyjne, zagraniczne auta i nowe mieszkania. W Rydze, eleganckiej stolicy Łotwy, ceny mieszkań wzrosły w 2006 roku o prawie 60 proc. Płace poszły w górę o 30 proc., gdyż wskutek emigracji do Europy Zachodniej firmom coraz trudniej było znaleźć pracowników. Jednocześnie ogromny wzrost importu konsumpcyjnego oraz słabnięcie konkurencyjności eksportu doprowadziły do przekraczającego 20 proc. PKB deficytu rozrachunków bieżących.

Kredytowy klincz

Gdy w 2007 roku na pogarszającą się sytuację w kraju i na świecie banki zareagowały ograniczeniem tempa wzrostu kredytu, to oznaczało przekłucie bańki spekulacyjnej na rynku mieszkaniowym, a to z kolei wywołało w gospodarce ostrą tendencję spadkową. Wraz z pogorszeniem warunków kredytowania na świecie jeszcze się ona nasiliła, a jednocześnie jej skutki zaczęły odczuwać główne rynki eksportowe państw bałtyckich w strefie euro i w Rosji.
Najsłabszym ogniwem okazała się Łotwa, bo miała największy deficyt na rachunku bieżącym i najwyższy dług zagraniczny, a jej finanse publiczne były w najgorszym stanie. Co przy tym najistotniejsze - i co różniło ją od sąsiadów - czwarta część aktywów sektora bankowego była nadal własnością krajową. Gdy deponenci przestali ufać w zdolność przetrwania Parexu -drugiego co do wielkości banku Łotwy - miejscowa waluta znalazła się w opałach, a rząd zmuszony został do pójścia w ślady Węgier i musiał zwrócić się o pomoc do MFW.
Litwa i Estonia ograniczają wydatki i odświeżają programy prywatyzacyjne, żeby uniknąć stukania do drzwi MFW.
Litwa jest bardziej narażona na kłopoty niż Estonia, która może sięgnąć do rezerw budżetowych, których wartość sięga 10 proc. PKB. Nowy, centroprawicowy rząd Litwy ogłosił ostry plan oszczędnościowy, ale część analityków wątpi, czy będą one wystarczające. - Sensowne byłoby, gdyby rząd Litwy zwrócił się do MFW i UE o uzupełnienie pakietu konsolidacyjnego - mówi Lars Christensen z Danske Bank.

Do euro daleko

Wszystkie trzy kraje bałtyckie planują przyjęcie euro, ale przed 2012 rokiem jest to jednak nieprawdopodobne. Również wszystkie zdecydowane są uniknąć dewaluacji, która zwiększyłaby ciężar długu denominowanego w euro, powodując również zniszczenie zaufania budowanego z kłopotami od ponad dziesięciu lat.
Mimo to wraz z pogłębianiem się recesji pokusa dewaluacji będzie się nasilać. Przed 2011 rokiem nie przewiduje się widocznego ożywienia wzrostu gospodarczego w krajach bałtyckich, co spowoduje, że trudniej im będzie doganiać resztę UE, i co zaszkodzi zagranicznym firmom - zwłaszcza szwedzkim bankom, które poczyniły tam duże inwestycje. To, jak szybko odżyje tamtejsza gospodarka, zależy on tego, jaka część bałtyckiego cudu przetrwa, szczególnie zaś czy przemysł prędko dostosuje się do nowej sytuacji i czy tamtejsze rządy zachowają reformatorskie nastawienie.
Firmy z krajów bałtyckich przeżyły już dwie recesje i są przekonane, że dadzą sobie radę i z następną. - Skoro przetrwaliśmy 50 lat sowieckiej okupacji, to przetrwamy także kłopoty czekające nas w nadchodzących latach - mówi Norman Bergs, dyrektor naczelny niszowej łotewskiej firmy SAF, produkującej wyposażenie do radiostacji krótkofalowych.

Zaniechania

Pojawiają się także fragmentaryczne na razie doniesienia o tym, że załamanie w budownictwie oraz powrót emigrantów zarobkowych zmniejszy napięcia na rynku pracy i umożliwi firmom negocjowanie obniżek płac. Generalnie jednak zbyt dużo przedsiębiorstw w regionie swoją przewagę konkurencyjną opiera na niskich płacach, choć powinny one dążyć do budowania jej na wzroście wartości dodanej w produkcie.
Rządy krajów bałtyckich zaniedbały ponadto inwestowanie w edukację oraz w badania. W tegorocznym rankingu konkurencyjności Światowego Forum Ekonomicznego wszystkie trzy państwa spadły na gorszą pozycję. - Traktowały wzrost konkurencyjności jak automatyczną taśmę produkcyjną. Nie tworzyły nowych przewag konkurencyjnych, nowych silnych punktów. Teraz będą musiały się tym zająć mimo znacznie mniej sprzyjających warunków - mówi Christian Ketels z Havard Business School.
Nadchodząca recesja może się jednak okazać pomocna w zmianie nastawienia ludzi. - Bardzo trudno przekonać ludzi o potrzebie głębokich reform, jeśli gospodarka rozwija się w tempie 10 proc. rocznie. Teraz pojawia się okazja przeprowadzenia zmian, które są naprawdę niezbędne - mówi Andrius Kubilius, nowy premier Litwy.