Niedobrane kursy walutowe na ogół nie stanowią preludium dla sporów handlowych. Ale w tym kryzysie finansowym protekcjonizm wdziera się tylnymi drzwiami i może wkrótce pojawić się u drzwi frontowych – pisze w środowym wydaniu „Financial Times”.

Jak dotychczas, pomimo sporadycznych wybuchów wojowniczej retoryki między USA i Chinami, to rozchwianie kursów walutowych między krajami gromadzącymi światowe nadwyżki a wiodącymi na świecie kredytobiorcami i zwolennikami wydatków, nie przywiodło do katastrofy. Polityka „Buy American’ i pomoc finansowa dla bankrutujących firm samochodowych jest mniej szkodliwa od barier handlowych wzniesionych w latach 1930-tych przez ustawę Smoota-Hawleya. Ale w tym kryzysie finansowym protekcjonizm wdziera się tylnymi drzwiami i może wkrótce pojawić się u drzwi frontowych.

Do sierpnia 2007 roku liberalizacja w globalnej bankowości zwiększała skuteczność systemu finansowego i ułatwiała wymianę towarów i usług oraz przepływ kapitałów między poszczególnymi krajami. Ogromna korzyść z takiej globalizacji polegała na tym, że pożyczkobiorca nie musiał znajdować w fizycznym kontakcie z kredytodawcą. Od czasu upadku banku Lehman Brothers we wrześniu ubiegłego roku, kredyt handlowy stał się rarytasem, przyczyniając się do krachu międzynarodowego handlu. Skutki tego zjawiska stały się równie dotkliwe, jak kontrola nad importem, chociaż powrót do stabilności finansowej może zmniejszyć szkody.

Znacznie poważniejszy problem dotyczy odwrotu zagranicznych banków od działalności transgranicznej. Podczas kryzysu kapitał i przepływy finansowe mają tendencję do przejawiania domowego instynktu. I te postawy zostają obecnie wzmocnione przez reakcję regulatorów na krach finansowy.

Reklama

Poszczególne kraje – i Islandia jest tu najbardziej oczywistym przykładem – mogą nie udźwignąć zobowiązań wobec właścicieli depozytów z zagranicy, jeśli ich banki są zbyt duże dla ich gospodarek. Jest wiele państw, które potencjalnie mieszczą się w tej kategorii. Nowojorski ekonomista Geoffrey Bell wskazuje, na przykład, na zobowiązania banków Irlandii, które wynoszą 954 proc. PKB tego kraju. Tymczasem w Szwajcarii ta proporcja wynosi 644 proc. co od razu przywodzi na myśl sugestie, że banki UBS i Credit Suisse powinny przymusowo się odchudzić.

Równocześnie kraje udzielające gościny są obecnie mniej zadowolone z posiadania u siebie banków z zagranicznym kapitałem, szczególnie jeśli są ich oddziały wspierane jedynie przez kapitał z kraju będącego siedzibą tej instytucji. Dlatego nadzory finansowe będą domagać się, aby większość operacji dokonywano za pośrednictwem dobrze dekapitalizowanych oddziałów, ale utworzonych w danym kraju jako odrębne spółki.

Ta finansowa deglobalizacja jest w istocie finansowym protekcjonizmem, na co w swym dorocznym raporcie, opublikowanym w tym tygodniu, wskazuje Bank Rozliczeń Międzynarodowych, BIS. Grożąc wyhamowaniem przepływu kapitału ponad granicami państw, takie regulacje będą prowadzić do kurczenia się wymiany towarów i usług oraz ograniczenia tempa wzrostu gospodarczego i rozwoju.

Ograniczenie międzynarodowego zasięgu instytucji finansowych odbywa się – jak podkreśla BIS – kosztem ekonomii skali i swobody działania. Dlatego bezpieczniejszy i bardziej stabilny system finansowy, może okazać się mniej wydajnym.

Bardziej istotne zagrożenie ze strony protekcjonizmu wynika z globalnej nierównowagi. która tkwi w korzeniach obecnego kryzysu. Nadmierne oszczędności w Azji, w krajach północnej Europy i w gospodarkach napędzanych przez ropę naftową, mają charakter deflacyjny. Muszą być one zrównoważone przez kogoś kto pożycza i dokonuje wydatków, jeśli świat chce uniknąć ostrego spowolnienia.

W odpowiedzi na globalny kryzys, kraje o nadmiernych oszczędnościach poluzowały swoją politykę fiskalną. Jednak w przypadku Niemiec jest to realizowane z wyjątkową niechęcią. Japonia chce nieco więcej, ale zadłużenie jej sektora publicznego jest tak duże, że najpewniej wkrótce Tokio znowu zaostrzy swoją politykę. Z kolei w Chinach ekspansja fiskalna raczej dokonuje się poprzez zwiększenie inwestycji, niż wyższą konsumpcję, co nie rozwiązuje problemów strukturalnych. Odpowiednikiem nadwyżki oszczędności nad inwestycjami jest nadwyżka na rachunku obrotów bieżących.

Posiadacze nadmiernych oszczędności oczekują, ze inni – a zwłaszcza Stany Zjednoczone – stwarzają dogodne pole do dumpingu w przypadku ich eksportu. Ale dlaczego USA miałyby to robić kosztem następnej góry długów i następującym po tym kolejnym krachu? Dlaczego, spytają Amerykanie, mieliby obciążać konto swoich potomków ogromnym długiem tylko po to, aby generować miejsca pracy w Niemczech, Japonii i Chinach?

Dlatego polityczna presja na ograniczenie importu będzie się zwiększać. Jedyną pozytywną stroną tego zjawiska jest to, że pewna doza protekcjonizmu może na tyle wstrząsnąć zwolennikami nadmiernych oszczędności, że przystąpią oni do zmian strukturalnych. Ale to przypomina spalenie do cna domu, po to żeby upiec pieczeń z wieprza.

Tłum. T.B.

John Plender jest felietonistą FT i prezesem spółki Quintain