Raz na dziesięć lat kryzys dzieli Unię Europejską i powstrzymuje wysiłki mające zbliżyć narody Starego Kontynentu. Brukselscy weterani twierdzą, że niezależnie od tego, czy źródło kryzysu jest zewnętrzne (np. Irak), czy wewnętrzne (m.in. odmowa podpisania traktatu unijnego), kryzys mija i europejski projekt ożywa. Tym razem może być inaczej.
Strefa euro oraz układ o zniesieniu kontroli na granicach, dwa główne widoczne osiągnięcia powojennej integracji, są poddawane ostrym atakom. Grecki komisarz jako pierwszy zasugerował powrót do drachmy. Francuska policja i duńska służba celna ponownie pojawiły się na granicach, a Bruksela zobowiązała się rozpatrzyć zasady działania strefy Schengen.
Na to nakłada się wzrost popularności antyunijnych nastrojów. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy upadły rządy Portugalii i Irlandii, populistyczne partie zdobyły znaczące poparcie w Finlandii i Holandii. W Berlinie buntują się parlamentarzyści, w Barcelonie protestują studenci, a w Atenach związkowcy blokują siedziby przedsiębiorstw państwowych.
Reklama
Europa musi odpowiedzieć na pytanie – czy to tymczasowy wybuch niezadowolenia, czy fundamentalna zmiana sposobu uprawiania polityki? Szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso zaapelował do rządów o przeciwstawianie się populistycznym pokusom i odrzucenie żądań antyunijnych partii.
Marginalizacja tych grup może nie być ani rozsądna, ani możliwa. Dobrym przykładem jest Holandia. Ten kraj współtworzył powojenną integrację Europy, był założycielem każdej większej instytucji. Jednak w ciągu ostatnich kilku miesięcy stał się największym krytykiem UE.
Holenderski rząd sprzeciwia się rozszerzeniu Wspólnoty o państwa bałkańskie i protestował przeciwko zwiększeniu kompetencji Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który powstał w celu niesienia pomocy zadłużonym krajom z południa Unii. Haga domaga się – pod wpływem ostatnich wydarzeń w Afryce Północnej – gruntownej zmiany polityki migracyjnej i zasad udzielania azylu. Nie jest zbiegiem okoliczności, że w zeszłym roku Holandia stała się jedynym krajem strefy euro, w którym rząd utrzymuje się przy władzy tylko dzięki poparciu otwarcie antyeuropejskiej Partii Wolności Geerta Wildersa.
Holandia nie tylko więc ignoruje apel Jose Manuela Barroso o odrzucenie populistycznych haseł, ale sama zmusza Brukselę do zwrócenia większej uwagi na narastający w unijnych społeczeństwach gniew oraz poczucie niepewności ekonomicznej. – Wyjątkową głupotą jest ignorowanie tych nastrojów i mówienie ludziom, że nie rozumieją tego, co się dzieje na świecie – mówi Ben Knapen, holenderski minister ds. europejskich.
To lekcja, z której rządy innych krajów powinny wyciągnąć wnioski. Wiosną antyeuropejska partia Prawdziwych Finów niemal wygrała wybory. Marine Le Pen, nowa szefowa Frontu Narodowego, dodała antyeuropejską retorykę do tradycyjnych wystąpień przeciwko imigrantom i poparcie jej ugrupowania rośnie.
Jesteśmy świadkami zmiany jakościowej w polityce. Tradycyjne podziały zanikają: żaden socjaldemokrata nie nawołuje do centralnego planowania, konserwatysta nie zachęca do zniesienia państwa socjalnego. Zamiast tego obserwujemy podział na globalistów i polityków lokalnych. Elity miejskie zarówno po lewej stronie (intelektualiści, liberalni internacjonaliści), jak i po prawej (zwolennicy wolnego handlu, liderzy biznesu) stanęły przed wyzwaniem, które rzucili powojennej zgodzie nowi rewanżyści. Ta siła polityczna również pochodzi i z lewej (związkowcy, robotnicy), i z prawej strony (wiejscy nacjonaliści, ultraprawicowi ksenofobi). Może ona stać się nowym, bezprecedensowym wyzwaniem dla europejskiej integracji.