Ten pełzający zamach stanu ma stłumić protest wywołany sfałszowanymi wyborami parlamentarnymi, które w ubiegłym roku przygotowały grunt pod majowy powrót Putina na Kreml. Jednak jak na ironię może on ożywić ruch, który jeszcze kilka tygodni temu wydawał się dogorywać. Gdyby nadal tak było, protesty przyciągnęłyby znacznie mniej demonstrantów.
Putin wybrał ryzykowną strategię tłumienia publicznego sprzeciwu. Wysokie grzywny albo nawet roboty publiczne za udział w demonstracjach mogą odstraszyć zamożnych moskwian, którzy dotąd licznie wspierali ruch. Władze mogą nawet wrócić do swojej poprzedniej strategii i nie wydawać zgody na organizowanie demonstracji, przez co liczba protestujących jeszcze spadnie. Jednak zamykanie dżina w butelce nie oznacza, że on zniknie.
Reklama
Rosyjska gospodarka, w znacznym stopniu uzależniona od ropy, znajduje się pod dotkliwą presją. Spadek cen ropy osłabił moskiewską giełdę i rubla. Niepewność zaczyna rosnąć nawet na rosyjskiej prowincji, gdzie coraz częściej krytykuje się prezydenta.
Legitymizacja Putina, nadszarpnięta przez sposób, w jaki powrócił do władzy, bardziej niż kiedykolwiek zależy od tego, czy będzie on w stanie zapewnić stabilizację i dostatek. Jeżeli narastająca frustracja dzisiejszych demonstrantów kiedyś eksploduje, władza Putina prawdopodobnie ulegnie osłabieniu, szczególnie wśród elity, która dotąd go wspierała.
Putin nie powinien również ignorować międzynarodowych reperkusji swoich działań. Rosja chce przywrócenia normalnych relacji handlowych z USA. Waszyngton z kolei nie chce zrażać do siebie niepotrzebnie Moskwy, biorąc pod uwagę jej kluczową rolę w negocjacjach nuklearnych z Iranem. Jednak agresywne stanowisko Rosji nie tylko w kwestii protestów wewnętrznych, lecz także w sprawie Syrii już skomplikowało zawarcie porozumienia, które mogłoby wzmocnić rosyjską gospodarkę.
Putin powiedział w tym tygodniu, że „gorące debaty są normą w wolnym, demokratycznym kraju”. Jeżeli naprawdę wierzy w to, co mówi, dla dobra Rosji powinien łagodniej traktować dysydentów.