Otóż minister nic nie może. Więc za nic nie odpowiada. Dotyczy to także wiceministrów oraz dyrektorów instytucji publicznych niższych stopni. To nie ja zwariowałam. Takie stanowisko – w każdym razie jeśli chodzi o ściganie winnych nieprzestrzegania dyscypliny finansów publicznych – przedstawił resort finansów. Ponoć dlatego, że za szefa większość decyzji podejmują urzędnicy, więc nie ma się co go czepiać. Potwierdza to to, co wydarzyło się w Ministerstwie Środowiska. Tam urzędniczka najpierw zawłaszczyła resortowy projekt, a potem podwójnie na nim zarabiała. Obsługiwała go jako urzędniczka. I jako prywatna firma. Koń by się uśmiał i zdechł. Bo niby mam uwierzyć, że nikt wyższy rangą w ministerstwie nie zauważył, co się wyrabia? Że faktury były podpisywane podczas somnambulicznej aktywności nocnej? A może należałoby zadać pytanie, komu ta pani odpalała działkę?

Wracając do odpowiedzialności: jeśli nie ma odpowiedzialności jednoosobowej przełożonego jakiegoś zespołu, nie ma jej wcale. Owszem, winien jest ten, kto kradł. Ale odpowiedzieć powinien także ten, który nie dopilnował, choć to było jego obowiązkiem, misją i za to brał pieniądze. Inaczej dochodzimy do absurdalnych wniosków sprowadzających się do starej, komunistycznej zasady: To nie Stalin jest zły. To jego urzędnicy.