Wykształcony w amerykańskim Harvardzie 47-letni Lobsang Sangay zdobył w marcowych wyborach prawie dwie trzecie z blisko 60 tys. głosów oddanych w wyborach przez Tybetańczyków, rozproszonych po całym świecie, od Indii, Nepalu i Bhutanu po USA i Kanadę. Sangay pokonał rywalizującego z nim o posadę premiera Penpę Tseringa, przewodniczącego tybetańskiego parlamentu na wygnaniu.

Marcowe wybory tybetańskiej diaspory były już drugimi, odkąd w 2011 r. dotychczasowy duchowy i polityczny przywódca Tybetu Dalajlama zdecydował się wycofać z polityki i pozostawić sobie jedynie rolę duchowego przewodnika Tybetańczyków i tybetańskiego buddyzmu (dalajlama przewodzi szkole gelug; pozostałe trzy to kagju, sakja i najstarsza ningma). Liczący już 81 lat Dalajlama postanowił zrezygnować z tytułu politycznego przywódcy Tybetu i oddać go w ręce demokratycznie wybranego przywódcy i parlamentu, by w ten sposób zapewnić tybetańskim władzom wiarygodność, która po śmierci Dalajlamy ma im ułatwić zachowanie jedności 150-tysięcznej tybetańskiej diaspory i ewentualne rokowania z Chinami w sprawie autonomii dla Tybetu.

Tybetańscy przywódcy uznali marcowe wybory za sukces. Wzięło w nich udział prawie 60 tys. osób, choć spodziewano się najwyżej 50-tysięcznej frekwencji. Obaj rywalizujący o stanowisko premiera („sokyonga”) konkurenci podobnie jak Dalajlama i większość Tybetańczyków opowiadają się autonomią dla Tybetu i nie domagają się niepodległości (Dalajlama wyrzekł się jej już pod koniec lat 80. i domagał się od Chin jedynie przestrzegania praw Tybetańczyków i przerwania chińskiego osadnictwa w Tybecie; w 1989 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla).

Po ogłoszeniu go zwycięzcą wyborów Sangay oświadczył, że elekcja jest dowodem, że Tybetańczycy na uchodźstwie praktykują demokratyczne zasady i zwyczaje, a w Chinach nie są one przestrzegane. Zapowiedział też, że dołoży wszelkich starań, by nawiązać z Chinami rozmowy o autonomii Tybetu i że stawia to sobie za najważniejsze zadanie swojego nowego premierostwa.

Reklama

Ale jego wysiłki z pierwszej pięciolatki nie przyniosły żadnych wyników. Chiny zerwały kontakty z przedstawicielami Dalajlamy w 2010 r., a w ostatnich latach, wykorzystując potęgę swojej gospodarki i rosnące geopolityczne znaczenie, a także sędziwy wiek Dalajlamy robiły wszystko, by go izolować (z dużym powodzeniem) i marginalizować na arenie międzynarodowej sprawę Tybetu. „Potrzeba dwóch rąk, jeśli się chce zaklaskać – przyznał w marcu Sangay. – My tego chcemy i jesteśmy na to w każdej chwili gotowi, a jeśli otrzymamy ze strony Chińczyków jakiś pozytywny sygnał, będziemy gotowi na jeszcze więcej”.

Chińczycy uważają, że nie ma o czym rozmawiać. Według Pekinu Tybet od połowy XIII w. jest częścią chińskiego państwa, w 1951 r. chińscy komuniści wyzwolili go spod władzy i ucisku tybetańskich feudałów, a w ostatnich latach dzięki ogromnym inwestycjom zapewnili Tybetowi gospodarczy rozwój. Zdaniem Chińczyków Dalajlama i jego zwolennicy są separatystami i wywrotowcami. Tybetańczycy uważają swój kraj za niepodległe państwo, które w 1950 r. zostało najechane przez Chiny i odtąd pozostaje pod ich okupacją. Ta zaś stanowi zagrożenie dla ich tożsamości i kultury.

Dalajlama i jego zwolennicy uciekli z Tybetu w 1959 r. po krwawo stłumionym powstaniu przeciwko Chinom. W 1960 r. osiedli w himalajskiej Dharamsali w północnych Indiach, która odtąd pełni role wygnańczej tybetańskiej stolicy. Ani Chiny, ani Indie, ani żadne inne państwo na świecie nie uznaje tybetańskiego rządu na obczyźnie. W ostatnim czasie coraz pilniejszą dla Tybetańczyków, a także Chin staje się sprawa następcy Dalajlamy. Zgodnie z tybetańską tradycją inkarnowanych lamów następnego dalajlamę wskazuje i intronizuje panczenlama, drugi w hierarchii duchowy przywódca buddyjskiej szkoły gelug. W 1995 r. 6-letni Gendun Czokji Nima uznany przez Dalajlamę za reinkarnację zmarłego w 1989 r. panczenlamy został porwany przez chińskie władze, a na jego miejsce komuniści z Pekinu wyznaczyli własnego kandydata na panczenlamę.

Dalajlama twierdzi, że będzie żył 113 lat, ale od jakiegoś czasu powtarza, że w nowej postaci wcale nie musi odrodzić się w Tybecie, lecz za granicą, a nawet jako kobieta. A być może nie odrodzi się wcale, przerywając cykl reinkarnacji.

Chińscy komuniści, którzy po śmierci Dalajlamy zamierzają na jego miejsce intronizować własnego faworyta, upierają się, że przywódca duchowy Tybetu musi się odrodzić, ale o tym, w jakiej postaci, rozstrzygnie, a przynajmniej zatwierdzi to specjalna partyjna komisja do spraw narodowościowych i religijnych. Tak jak to przed laty czynili chińscy cesarzowie. „Dalajlama musi się odrodzić” – zapowiedział pod koniec marca Zhu Weiqun, przewodniczący komisji mającej zatwierdzić przyszłego duchowego przywódcę Tybetu.