Na naszych oczach trwa wielki spór. Jedni boją się, że nadchodzi koniec świata – oto upadają twierdze demokracji liberalnych i szerzy się zbrodniczy populizm. Drudzy kontrują, że nie ma co żałować tego, co ginie. Bo od dawna były to co najwyżej twierdze niedemokratycznego liberalizmu. W jego miejsce trzeba zaś budować nową demokrację.
Pojęcie niedemokratycznego liberalizmu pochodzi z nowej książki amerykańskiego politologa Yaschy Mounka. Jego argument jest czytelny. Gdy mówimy o liberalnej demokracji, to myślimy o ustroju, który gorzej lub lepiej godzi logikę władzy większości z ochroną praw mniejszości. Przed oczami mamy pewien wyidealizowany model funkcjonowania bogatych i stabilnych krajów Zachodu. Myślimy o ideach leżących u podstaw powołania do życia integracji europejskiej. O międzynarodowej solidarności i o pokoju. Tyle że to projekcja, która już od dawna nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Społeczeństwa państw zachodnich, owszem, wciąż są bogate, ale to bogactwo jest w nich bardzo nierówno podzielone. Rola pieniędzy zaś w ostatnich 30 latach (równolegle do procesów prywatyzacji wielu dziedzin życia i usług publicznych) urosła wręcz niesamowicie. W efekcie kraje te stały się obszarem, w którym każdemu obywatelowi formalnie przysługuje wiele praw, ale ich dochodzenie jest uzależnione od zamożności i klasowego statusu. Nieważne, czy w sądzie, czy na rynku pracy, czy w przestrzeni publicznej. Mounk nazywa ten system „prawami bez demokracji”. Co składa się na koncepcję niedemokratycznego liberalizmu.
Przykładem takiego organizmu jest Unia Europejska. Ustanowienie wspólnego rynku oraz wspólnej waluty bez integracji politycznej doprowadziło do delegowania kluczowych decyzji na niedemokratyczne technokratyczne instytucje, takie jak Komisja Europejska, Europejski Bank Centralny czy unijne sądownictwo. Decyzje podejmowane są tam poza radarem opinii publicznej, z czego większość liderów politycznych jest wręcz zadowolona. Brexit był dowodem, że gniew wobec takich praktyk dojrzewa. I to nie tylko na Wyspach w odniesieniu do UE. W Ameryce mamy bardzo podobne tendencje. Wiele instytucji federalnych sięgających swoimi korzeniami jeszcze czasów prezydentów Roosevelta czy Johnsona przestało być faworytami szerokich mas społecznych. Uchodzą dla wielu wyborców za niedostępne biurokratyczne molochy. Rodzaj parawanu zasłaniającego prawdziwe siły zglobalizowanego kapitału, które wszystkim rządzą. Na dodatek elity polityczne zamiast to zrozumieć, forsują kolejne wielkie umowy handlowe, jak TTIP (zablokowana) oraz CETA (weszła w życie). Dopychając je kolanem z pominięciem demokratycznej procedury.
Zwróćmy uwagę, że nie pisze tego żaden „oszalały wiecznie wczorajszy oszołom i neofaszysta” (tak mniej więcej pisało się w Polsce zazwyczaj o zwolennikach tego rodzaju argumentacji). Pisze to 35-letni politolog o kosmopolitycznych korzeniach (urodzony w Niemczech, wychowany w Wielkiej Brytanii i we Włoszech, a pracujący w Ameryce). Sam uważam podobnie do Yaschy Mounka. Bronienie liberalnej demokracji nie ma sensu właśnie dlatego, że od dawna była ona niedemokratycznym liberalizmem. Dlatego hasło „żeby było tak, jak było” nie może stać się zawołaniem obozu postępu w Polsce ani gdziekolwiek indziej. Trzeba to zrozumieć i domagać się więcej demokracji. A nie mniej.
Od dłuższego czasu wysuwanie tego typu argumentacji bardzo przypomina walenie głową w mur. I niechybnie wiąże się z oskarżeniami o służenie ciemnym siłom, chcącym zaprowadzić nowy totalitaryzm. To bzdury. Ale bzdury irytujące. Dlatego miło czuć, że ktoś gdzieś daleko myśli bardzo podobnie. Za to panu dziękuję, panie Mounk.
Reklama