Najpierw na ulicę wyszli Bułgarzy, potem Rumuni i Słowacy. Wreszcie Czesi. Każdy z tych protestów ma inną wagę i inne podłoże. Łączy je jedno: frustracja klasą polityczną
Pierwsza zawrzała Sofia. Akurat kiedy władze Bułgarii świętowały objęcie prezydencji w Radzie Unii Europejskiej, ludzie wyszli na ulice protestować przeciw decyzji rządu zezwalającej na zabudowę części Parku Narodowego Pirynu, perły bułgarskiej przyrody. Potem przyszła kolej na Bukareszt (w którym kotłuje się od ubiegłego roku), gdzie rządząca socjaldemokracja postanowiła osłabić antykorupcyjne przepisy, postrzegane w Rumunii jako jeden z najważniejszych elementów państwa prawa.

Mrożący uśmiech Fico

Teraz podniosła się Bratysława, gdzie ludzi na ulicę wyprowadziła wściekłość z powodu zabójstwa dziennikarza śledczego Jána Kuciaka i jego partnerki i niezadowolenie z rządów premiera Roberta Fico (powiązanego ze sprawą przez osobę swojej już zdymisjonowanej asystentki Márii Troškovej, byłej modelki). Jakby tego było mało, do protestujących dołączyła też Praga, gdzie walka premiera Andreja Babiša o poparcie dla rządu obudziła demony poprzedniego systemu.
Protesty na Słowacji zaowocowały politycznym trzęsieniem ziemi. Na ręce prezydenta Andreja Kiski rezygnację złożył premier Słowacji Robert Fico, którego zastąpi dotychczasowy wiceszef rządu Peter Pellegrini. Protestujący Słowacy z pewnością nie będą jednak zachwyceni tym, że dymisja nie oznacza politycznej emerytury. – Spokojnie. Nigdzie się nie wybieram. Zamierzam pozostać aktywnym szefem własnej partii – miał według gazety „Denník N” powiedzieć były już premier głowie państwa.
Reklama
Komentatorzy nie mają wątpliwości, że do zmiany premiera doszło z powodu demonstracji. Jak mówi Roman Pataj z „Denníka N”, wygrali wściekli obywatele, czego świadoma jest również opozycja, której wpływ na upadek rządu był bardzo ograniczony.
– Ludzie na Słowacji są od dawna bardzo niezadowoleni, że rząd ukrywał ewidentną korupcję, a policja z wymiarem sprawiedliwości im w tym pomagała. Sam Fico umocnił system, w którym jego ludzie mogą czuć się bezkarni – dodaje Pataj.
Problem polega na tym, że nie wiadomo, jaki będzie efekt zmian. – Siła, która pojawiła się na ulicach, to głównie liberałowie. Być może swoimi demonstracjami doprowadzą do wcześniejszych wyborów, ale tak naprawdę nie mają alternatywy – uważa Sasa Uhlova, czeska dziennikarka.
To samo mówi Pataj. – Nikt nie ma złudzeń: przyspieszone wybory czy nie, władza zostanie taka sama – tylko ze zmianami personalnymi – tłumaczy. To jednak może przełożyć się na wzmocnienie ekstremistów, których w Radzie Narodowej – słowackim parlamencie – nie brakuje. Są nawet tacy, którzy wychwalają Jozefa Tisę, prezydenta nazistowskiej Słowacji.
Politykom koalicji wcześniejsze wybory są jednak nie w smak, bo zawsze istnieje ryzyko utraty mandatów. Smer rządzi do spółki ze Słowacką Partią Narodową oraz ugrupowaniami Most–Híd (nazwa składa się ze słowa „most” po słowacku i węgiersku) i centroprawicowym #SIEŤ („Sieć”). Dlatego premier, podając się do dymisji, na swoje miejsce zaproponował dotychczasowego wicepremiera Petera Pellegriniego. O podejściu Fico może świadczyć – szeroko komentowany przez media – wesoły uśmiech, z którym przyjmował dymisję.
Wczoraj prezydent Kiska nie przyjął jednak propozycji nowego składu rządu – w której została większość starych ministrów. Jak przekonywał, to musi być rząd, który nie będzie dzielił społeczeństwa. I da gwarancję, że każdy z jego członków podejmie wszystkie kroki, żeby wyjaśnić morderstwo Jána Kuciaka i Martiny Kušnírovéj. W nowym rządzie ministra spraw wewnętrznych Roberta Kaliňáka, którego nazwisko pojawiało się w wielu korupcyjnych aferach, miał zastąpić polityk, który – jak szybko wyszło na jaw – jest jego bliskim znajomym (łączy ich m.in. miłość do motorów).
Jeżeli Pellegrini nie przedstawi nowego składu gabinetu, Kiska może sam wybrać nową osobę, która podejmie się tego zadania. Jeżeli w ciągu pół roku nie otrzyma wotum zaufania od parlamentu, doprowadzi do wcześniejszych wyborów.

Trwa ładowanie wpisu

Pałki w dłoń i na ulicę

Również przez Czechy przetoczyła się fala demonstracji. Wściekli obywatele wyszli na ulice ponad tydzień temu. I znów katalizatorem było niewiele znaczące powołanie na funkcję przewodniczącego komisji nadzorującej Generalną Inspekcję Organów Bezpieczeństwa (GIBS) niejakiego Zdenka Ondráčka, posła partii komunistycznej, współpracownika komunistycznych służb bezpieczeństwa. Służył on w jednostce milicyjnej, tłumiącej protesty na początku 1989 r. w związku z rocznicą samospalenia Jana Palacha (dlatego manifestanci wyszli na ulicę z milicyjnymi pałkami w dłoniach). Drugim powodem był niewybredny atak prezydenta Miloša Zemana podczas przemówienia inaugurującego nową kadencję, m.in. na dziennikarzy i media.
To jednak zdaniem komentatorów jedynie zapalnik. Ludzie są sfrustrowani, społeczeństwo jest podzielone jak nigdy wcześniej. W ostatnich wyborach parlamentarnych wygrała partia Andreja Babiša, na którym ciążą m.in. zarzuty o wyłudzenie dotacji unijnych. Od kilku miesięcy nie udało mu się otrzymać wotum zaufania dla swojego rządu. Musi znaleźć koalicjantów – chętne do współpracy są jedynie partie ekstremistyczne. Jak na razie posłowie nie chcą przyzwolić na władzę mniejszościową.
Czesi wybrali również na drugą kadencję prezydenta Miloša Zemana, postać równie kontrowersyjną co Babiš (znany jest z prorosyjskiego nastawienia i niewyparzonego języka oraz poglądów antyuchodźczych).
Komentatorzy nie mają wątpliwości, że choć większość społeczeństwa oddała głos na te osoby, to mówiąc delikatnie, nie przepada za nimi.
Nic nie wskazuje, żeby demonstranci mogli coś realnie zmienić. – Owszem, Ondráčka odwołano, ale to zmiana na razie niewielka. Ma wymiar symboliczny – mówi Josef Pazderka, redaktor naczelny czeskiego portalu Aktuality.cz. Jego zdaniem protesty na razie są niewielkie, ale liberalna część społeczeństwa zaczęła się mobilizować. Na razie jednak nie ma jasnej wizji przyszłości.

Wspólny mianownik – korupcja

Protestom nie można za to przypisać styczniowej zmiany na stanowisku szefa rządu w Rumunii, gdzie Viorica Dăncilă zastąpiła Mihaia Tudosego na skutek tarć wewnątrz sprawującej władzę Partii Socjaldemokratycznej.
Rumuńscy politycy na razie nie zamierzają jednak przestać majstrować przy przepisach antykorupcyjnych (chociaż już złagodzono treść zmian), a pozwoleniami na budowanie w parku narodowym zainteresował się bułgarski prokurator. Chociaż więc motywacje do protestów są różne, otwarte pozostaje pytanie, co je łączy.
– Rozumiem pokusę szukania wspólnego mianownika dla regionu, ale niekoniecznie można tutaj taki znaleźć – mówi Adam Eberhardt, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich. Zwraca uwagę, że protesty w regionie wcale nie muszą pociągnąć za sobą jakichś systemowych zmian. – Jeśli na Słowacji dojdzie do przyspieszonych wyborów, to bardzo możliwe, że znów wygra je SMER do spółki z podobnymi partiami. Z kolei rumuńscy socjaldemokraci wciąż są bardzo silni, pomimo oskarżeń o korupcję – tłumaczy dyrektor.
Takim wspólnym mianownikiem może być korupcja. – Te protesty nie mają charakteru antyautorytarnego, bo ludziom podoba się szczególna odmiana środkowoeuropejskiego populizmu. Ich podłoże jest antykorupcyjne, bo korupcja to endemiczna cecha systemów w naszej części kontynentu – mówi Marcin Zaborowski, b. dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Ekspert zwraca uwagę, że ludzie powiedzieli „dość” nawet na Węgrzech, gdzie pod koniec lutego Fidesz Viktora Orbána przegrał wybory uzupełniające na burmistrza leżącego na południu kraju miasta Hódmezővásárhely, gdzie dotychczas rządząca partia wygrywała w cuglach i gdzie wcześniej burmistrzem był obecny szef gabinetu premiera János Lázár. Namaszczonego przez Fidesz polityka pokonał kandydat znikąd – Péter Márki-Zay – udowadniając w ten sposób, że partia Orbána nie jest niezwyciężona, co stanowi symboliczne wsparcie przed zbliżającymi się na Węgrzech wyborami parlamentarnymi.
Jak jednak przestrzega Pavel Kolář, historyk z Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji, długofalowych zmian w środkowoeuropejskiej polityce na skutek tych protestów nie należy się spodziewać. Jego zdaniem o prawdziwej zmianie można byłoby mówić tylko wtedy, gdyby zmieniła się radykalnie konstelacja władzy w krajach regionu. Tymczasem zarówno prawicowy konserwatyzm w Polsce czy na Węgrzech, czy też socjalliberalny, antypolityczny „menedżeryzm” jak w Czechach, wciąż cieszy się dużym poparciem społecznym.

– Z tego względu teoria, zgodnie z którą środkowoeuropejskie społeczeństwa po osiągnięciu socjalnego i ekonomicznego dobrobytu zaczęły nagle się troszczyć o takie rzeczy jak rządy prawa czy konstytucjonalizm, jest błędna – mówi wprost Kolář.

>>> Polecamy: Bloomberg: Polska w porę zrozumiała, kim są jej prawdziwi sojusznicy