Takie podejście od zawsze wywoływało jednak sprzeciw. Krytycy wskazywali, że społeczeństwa szczycące się zerową tolerancją dla owych złodziei, dilerów i sprawców rozbojów są zakłamane. Karzą bowiem jedynie symptomy głębszych problemów społecznych, z których pospolita przestępczość wyrasta. Nie eliminują zaś ich przyczyn. Tradycja takiego głębokiego patrzenia na zbrodnię i występek jest długa i bogata. Mieści się w niej choćby „Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla, w której artyści mówią prowokacyjnie „najpierw żarcie, potem moralność". I pytają: „Czym jest włamanie do banku wobec założenia banku? Czym jest zamordowanie człowieka wobec wynajęcia człowieka?”.
A co na to ekonomia? Trafiłem niedawno na pracę „Job Loss, Credit and Crime in Colombia” („Zwolnienia, kredyt i przestępczość w Kolumbii”). Jej autorami są ekonomiści Gaurav Khanna, Carlos Medina, Anant Nyshadham, Christian Posso i Jorge Tamayo. Rzecz bazuje na danych z Medellin, drugiego co do wielkości miasta Kolumbii (2,3 mln ludzi). Mniej więcej od końca lat 70. i początku 80. Medellin cieszy się złą sławą – działalność kolumbijskich karteli narkotykowych jest tam szczególnie dotkliwa. Tylko w latach 2005–2013 aż 12 proc. całej męskiej populacji miasta była aresztowana przez policję. W grupie młodych (14–26 lat) ten odsetek wynosił nawet 21 proc. (11 proc. za narkotyki, 6 proc. za przestępstwa przeciwko mieniu, a 5 proc. za przestępstwa z użyciem przemocy). W takich miejscach jak Medellin proceder nie jest odstępstwem od zdrowej społecznej normy. To jedna z życiowych dróg obieranych przez sporą część mieszkańców.
Jednocześnie Medellin to miasto z silnym sektorem finansowym oraz przemysłem. Ta – typowa dla kapitalizmu – struktura zatrudnienia ma swoje konsekwencje. Implikuje istnienie nierówności dochodowych pomiędzy klasami: lepiej wykształcona i zasobna w kapitał kulturowy część społeczeństwa szuka stabilniejszej pracy w świecie finansów. Pozostali żyją z przemysłu. Problem w tym, że Kolumbia jest jednym z tych latynoskich krajów, gdzie neoliberalizm zadomowił się bardzo mocno. Co oznacza, że zatrudnienie w przemyśle charakteryzowało się w omawianym okresie niską stabilnością. W czasie dobrej koniunktury praca była, ale gdy sytuacja się pogarszała, pracowników z łatwością się pozbywano. Na przykład w 2010 r. prawie jedna trzecia firm dokonała grupowych zwolnień (to znaczy w ciągu sześciu miesięcy pozbyła się więcej niż 30 proc. załogi. W niektórych miejscach zwolnienia sięgały 90 proc. zatrudnionych).
Analizując statystyki zatrudnienia, badacze pokazali pewien uniwersalny mechanizm: każda fala zwolnień pociągała za sobą realne konsekwencje w postaci długotrwałego obniżenia dochodu (z reguły zarobki zwolnionego wracały do poprzedniego stanu dopiero po trzech latach). Jednocześnie prawdopodobieństwo, że zwolniony w następnym roku wejdzie w konflikt z prawem (i zostanie aresztowany), sięgnęło 45 proc., a w kolejnym roku 35 proc. Mało tego – skutki zwolnienia jednego dorosłego członka rodziny przekładały się nawet na jego rodzeństwo. Zawsze można oczywiście argumentować, że byli i tacy, którzy nawet pomimo utraty pracy nie ratowali się dilerką albo kradzieżami. Oczywiście. Badanie pokazuje jednak wyraźnie, że związek pomiędzy procederem a sytuacją ekonomiczną ludności jest znaczący. Warto o tym pamiętać przy okazji kolejnej dyskusji na temat strategii ograniczania przestępczości. ©℗
Badacze pokazali pewien uniwersalny mechanizm: każda fala zwolnień pociągała za sobą realne konsekwencje w postaci długotrwałego obniżenia dochodu (z reguły zarobki zwolnionego wracały do poprzedniego stanu dopiero po trzech latach). Jednocześnie prawdopodobieństwo, że zwolniony w następnym roku wejdzie w konflikt z prawem, sięgnęło 45 proc.