Ministerstwo Finansów pracuje nad aktualizacją tzw. programu konwergencji. To dokument, w którym polski rząd zaprezentuje Komisji Europejskiej stan naszych finansów publicznych z projekcją na kolejne lata. Komisja rozlicza nas z przestrzegania unijnych zasad dotyczących deficytu i długu publicznego, głównie z trzymania się tzw. kryteriów z Maastricht. Określają one, że deficyt sektora rządowego i samorządowego nie może przekroczyć 3 proc. PKB, a dług nie powinien być większy niż 60 proc. PKB.
W obu przypadkach sytuacja jest pod kontrolą: MF pochwali się zapewne tym, że udało mu się utrzymać deficyt poniżej 3 proc. PKB w 201 6 r . (wyniósł 2,8 proc.) i uda mu się to w roku 2017 (ma być 2,9 proc.). Ale jest kłopot: od 201 6 r . deficyt rośnie. A dla Komisji ważne jest nie tylko to, ile wynosi dziura w budżecie, ale i sposób, w jaki rząd realizuje politykę fiskalną. Czy ma np. skłonności do zwiększania wydatków, czy robi to z sensem i jakie mogą być tego efekty. Wiosną, gdy rząd prześle program do Brukseli, KE dostanie dowód na potwierdzenie tezy, że władze w Warszawie popuszczają pasa. I trudniej jej będzie uwierzyć w zapewnienia o ograniczaniu budżetowej dziury od 201 8 r . Będzie mogła też wytknąć, że rząd nie realizuje obietnic, czyli stopniowego obniżania tzw. deficytu strukturalnego (obliczanego z pominięciem efektów bieżącej koniunktury w gospodarce) do 1 proc. PKB. Tu też Polska nie ma się czym pochwalić. Od początku rządów PiS deficyt strukturalny rośnie, a w tym i kolejnym roku wzrost ma przyspieszyć. W 201 8 r . – według prognoz KE – deficyt strukturalny ma wynosić 3,3 proc. PKB.
Oczywiście można wzruszyć ramionami – kogo obchodzi, co sobie o nas pomyślą brukselscy biurokraci. Co z tego, że rośnie jakaś tam dziura w finansach publicznych, to tylko żonglowanie liczbami w rozgrywkach z Unią. Z punktu widzenia przeciętnego obywatela te liczby nie mają znaczenia. Dla niego liczy się zasobność portfela, a tu mamy wyraźną poprawę, m.in. dzięki rządowym programom, jak „Rodzina 500 plus” (przez które ten deficyt rośnie). Poza tym – powie ktoś – poprzedni rząd też radził sobie z tym różnie, w 201 0 r . dziura w finansach była rekordowo duża (ponad 7 proc. PKB), choć jeszcze trzy lata wcześniej były one w świetnym stanie z deficytem na poziomie raptem 1,7 proc. PKB.
O to właśnie chodzi: w 2008 r., gdy wybuchł kryzys, Polska miała z czego ratować gospodarkę. Była w stanie przyjąć kryzysowe uderzenie w postaci zmniejszenia dochodów z podatków, ale też dosypać nieco grosza do gospodarki, bo – dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności – właśnie weszły w życie zmiany w podatkach (m.in. zmniejszono i wprowadzono dwie zamiast trzech stawki PIT). Później rząd mógł sobie pozwolić na radykalne zwiększenie wydatków inwestycyjnych, odpuszczając zupełnie deficyt, skoro takie potęgi jak Niemcy miały problem z utrzymaniem go w ryzach. Ceną za to był co prawda skokowy wzrost długu publicznego, ale i tu było na to miejsce: w 2007 r. dług publiczny wynosił tylko 45 proc. PKB. W kulminacyjnym momencie (w 2013 r.) wzrósł do 55,7 proc. PKB i było to wciąż daleko od traktatowych ograniczeń. Mimo tej niezłej sytuacji wyjściowej i tak nie udało się przejść przez kryzys zupełnie bezboleśnie – czego dowodem była np. podwyżka VAT w 2011 r .
A jak jest dziś? Co bardziej przewidujący i nauczeni doświadczeniem – jak Niemcy – mają budżetową nadwyżkę i systematycznie zmniejszają dług. Tą samą drogą idą Czesi. Słowacy nadwyżki nie mają, ale w ciągu dwóch lat ich deficyt spadnie do 0,6 proc. PKB (tak wylicza KE), a dług zmniejszy się o ponad 2 pkt proc. PKB. Na Węgrzech deficyt ma nieco wzrosnąć, do 2,5 proc. PKB w 2018 r. – ale dług będzie systematycznie spadał.
Za to Polska maszeruje w innym kierunku. Choć koniunktura w gospodarce jest dobra, deficyt i dług rosną. Jeśli nastąpiłby kryzys na miarę tego z końca poprzedniej dekady, amunicji na walkę z nim byłoby drastycznie mało. Można oczywiście zgodzić się na spęcznienie deficytu do 8–9 proc. PKB, mając w nosie unijne kryteria – ale jak go wtedy sfinansować? Komisja Europejska wieszczy, że i bez kryzysu polski dług w ciągu najbliższych dwóch lat wzrośnie do 55,8 proc. PKB – czyli mniej więcej do poziomu przed „reformą” OFE umarzającą obligacje Skarbu Państwa z portfeli funduszy w 2014 r. Kryzysowe zwiększenie deficytu w takiej skali jak w latach 2008–2010 wybiłoby zapewne dług ponad 60 proc. PKB, czyli unijne kryterium długu też zostałoby złamane.
To jeszcze nic: zapłacilibyśmy za to pewnie unijną procedurą nadmiernego deficytu i wyższą rentownością obligacji. Jeśli rząd byłby odporny na krytykę ze strony zagranicznych inwestorów i agencji ratingowych (bo słabo wypadlibyśmy na tle unijnych prymusów, którzy dziś mają budżetowe nadwyżki, co z pewnością nie umknęłoby uwadze zagranicy), bezpośredniego automatycznego przełożenia na portfel zwykłego Kowalskiego nie musiałoby być. Ale to stąpanie po kruchym lodzie. Bo poza zobowiązaniami wobec UE jest jeszcze konstytucja, a w niej art. 216 ust. 5. Rządowi nie wolno zaciągać zobowiązań, przez które państwowy dług publiczny miałby przekroczyć trzy piąte rocznego PKB. A z dużym prawdopodobieństwem można zakładać, że bariera 60 proc. PKB pękłaby nawet w przypadku długu liczonego metodą krajową. Rząd musiałby awaryjnie ciąć wydatki. Albo szukać dodatkowych dochodów, podnosząc podatki. Wtedy już zauważy to każdy. ⒸⓅ
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama