Gdyby premier Mateusz Morawiecki regularnie oglądał telewizyjne „Wiadomości” i ufał prorządowym mediom, nie miałby innego wyjścia. Podczas zaplanowanego na przyszły tydzień spotkania z Jeanem-Claude’em Junckerem musiałby zapowiedzieć przewodniczącemu Komisji Europejskiej, że jego rząd rozważa uruchomienie art. 50 Traktatu o UE, czyli wystąpienie z Unii. W niektórych europejskich stolicach przyjęto by to zapewne z ulgą.
„Ci, którzy mówią o referendum w sprawie wyjścia Polski z Unii, są szkodnikami i awanturnikami” – stwierdził w maju 2016 r. Jarosław Kaczyński. Było to kilka tygodni przed referendum, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za brexitem, i krótko po tym, jak prof. Zdzisław Krasnodębski zasugerował, że podobne głosowanie mogłoby się odbyć także w Polsce. Europoseł PiS przekonywał wtedy, że mogłoby się ono okazać konieczne, „jeśli politycy UE nadal będą działać z takim taktem politycznym i znajomością rzeczy” wobec Polski. Było to na początku konfliktu polskiego rządu z Komisją Wenecką i instytucjami Unii w sprawie sądownictwa w naszym kraju.
Po twardej deklaracji ze strony prezesa PiS Krasnodębski szybko zdystansował się wobec swojego pomysłu. Tymczasem wspominani przez niego „politycy UE” przez dwa lata ani na jotę nie zmienili kursu wobec Warszawy. Nadal działają „z takim samym taktem i znajomością rzeczy”. Efektem tego są kolejne debaty w Parlamencie Europejskim oraz niedawna decyzja Komisji Europejskiej, by kwestią praworządności w Polsce zajęły się państwa członkowskie UE (art. 7). Czy nie byłoby więc logiczne, by prof. Zdzisław Krasnodębski ponownie zgłosił ideę referendum w sprawie polexitu?
W obozie władzy jest dziś wielu polityków konkurujących ze sobą o to, kto dobitniej przedstawi szkody, jakie Unia wyrządza Polsce. Że odbiera suwerenność, że ingeruje w nasze sprawy, że działa pod dyktatem Berlina, że nie pozwala na szybszy rozwój gospodarczy i większe bezpieczeństwo energetyczne itd. Trudno powiedzieć, czy prof. Krystyna Pawłowicz pozostaje jeszcze liderem w tej rywalizacji.
Reklama