Eksperci przypuszczają, że był to wynik francusko-amerykańskiej koordynacji, w której Paryż odegrał rolę bezpośredniego wykonawcy.

Zarówno przedstawiciele Pentagonu jak i ministerstwa obrony Francji zaprzeczyli jakoby siły amerykańskie bądź francuskie były zaangażowane w atak. Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka w ataku zginęło co najmniej 14 osób, w tym irańscy bojownicy walczący po stronie sił lojalnych wobec prezydenta Syrii Baszara el-Asada.

Francuscy komentatorzy zwracają w poniedziałek uwagę, że po sobotnim ataku chemicznym we Wschodniej Ghucie, w którym zginęły "dziesiątki osób", prezydenci USA i Francji Donald Trump i Emmanuel Macron zapowiedzieli "potężną i wspólną odpowiedź".

Obserwatorzy przypominają też, że w ostatnich miesiącach szef francuskiego państwa kilka razy zapowiadał "zdecydowaną odpowiedź" na przekroczenie przez Damaszek "czerwonej linii", jaką byłby "udowodniony atak chemiczny na ludność cywilną".

Reklama

Według eksperta od spraw wojskowych radia RFI Oliviera Fourta za francuskim atakiem przemawia również to, że Trump dopiero w poniedziałek ma odbyć konsultacje ze swymi doradcami wojskowymi. Ten sam ekspert zastanawiał się jednak, czy "tylko przypadkową zbieżnością jest dzisiejsze (9 kwietnia) objęcie stanowiska doradcy prezydenta USA ds. bezpieczeństwa narodowego przez +jastrzębia+ Johna Boltona, który od dawna wzywa do bombardowania Syrii".

"Tak czy inaczej, Trump, który bez przerwy potępia tchórzostwo, jakim w podobnych okolicznościach wykazał się Barack Obama w 2013 roku, równo rok temu dał dowód, że zdolny jest do zarządzenia masowego bombardowania (Syrii)" - podsumowywał komentator RFI.

Generał Dominique Trinquand, który w ubiegłym roku był doradcą Macrona, gdy ten kandydował na prezydenta, w poniedziałkowym wywiadzie radiowym przypomniał, że zachodnią koalicją w Syrii dowodzą Stany Zjednoczone. "Niezależnie od tego, czy na spust nacisnęli Francuzi, czy Amerykanie, jest to wspólna akcja obu sojuszników" – wskazał generał.

Wojskowy zwrócił uwagę, że gdy chodzi o wybór taktyczny, Francja miała wiele możliwości: użyć mogła samolotów, które stacjonują w bazach jordańskich oraz w Zjednoczonych Emiratach Arabskich; poza tym co najmniej dwa okręty francuskie patrolują wody na wschodzie Morza Śródziemnego, są one również uzbrojone w pociski manewrujące, zdolne dolecieć do lotniska w środkowej Syrii i dokonać tam zniszczeń.

Według bejruckich korespondentów libańscy internauci opublikowali nagrania wideo, na których widać rakiety przelatujące nad Libanem, co świadczyłoby, że wystrzelone zostały z Morza Śródziemnego.

Tymczasem w poniedziałek ministerstwo obrony Rosji podało, że poniedziałkowy atak na bazę syryjskich sił powietrznych w prowincji Hims przeprowadziły dwa izraelskie myśliwce F-15 z libańskiej przestrzeni powietrznej, wystrzeliwując osiem pocisków rakietowych.

Zdaniem generała Trinquanda wykluczyć należy raczej akcję izraelską. Choć Izrael często interweniuje w Syrii, to działa wyłącznie w obronie własnych interesów – aby zapobiec atakom na swe terytorium lub w odpowiedzi na takie ataki. Ponadto - jak tłumaczył generał - wydaje się, że w zbombardowanej bazie zginęli Irańczycy, a Izrael, który nie waha się przed atakowaniem sterowanego z Teheranu Hezbollahu, radykalnej szyickiej organizacji z Libanu, stara się unikać bezpośredniego uderzenia w siły irańskie.

Według komunikatu Pałacu Elizejskiego prezydenci Francji i USA "zadecydowali, by koordynować działania i inicjatywy w łonie Rady Bezpieczeństwa ONZ", która zebrać się ma w trybie pilnym w poniedziałek po południu.

Francuskie media dopiero na dalszym planie informują o ostrzeżeniach Moskwy, która uprzedza, że "prowadzona pod sfabrykowanym pretekstem interwencja w Syrii, może mieć nadzwyczaj poważne konsekwencje".

>>> Czytaj też: Rosja chce pilnego posiedzenia RB ONZ ws. zagrożeń dla światowego pokoju