To było fajne jeszcze jakieś trzy, cztery lata temu, kiedy wystarczyło krzyknąć na imprezie: „Nierówności!”, „Prekariat!”, „Precz z bogaczami, we are the 99!”; ponarzekać, że zwrot z kapitału przerasta możliwości zarobkowe szarego człowieka; pochylić smutno głowę nad wielkim oszustwem, jakim była neoliberalna w założeniach balcerowiczowska transformacja, która wybranym przedsiębiorcom i dygnitarzom zapewniła start z kopyta, resztę opryskując błotem z kałuż i zostawiając ich w tyle, by sczeźli – a już człowiek był w centrum uwagi, już zbierał groźby od odchodzącego establishmentu, a od fajnego tłumku klepnięcia po plecach i tęskne spojrzenia płci przeciwnej. Karierę i pieniądze można było łatwo zrobić w złym systemie na ostentacyjnym sympatyzowaniu z tymi, którzy kariery i pieniędzy mieć nie mogli przez zły system – piękne czasy.
Dzisiaj ta recepta na poklask nieco się zużyła, bo wszyscy, lewica, prawica i populiści mówią to samo, to samo piszą i wszelkie zjawiska społeczne wyjaśniają poprzez bunt zapomnianych przez neoliberalizm mas. Demokracja liberalna pada? No tak, bo zostawiono w tyle zwykłych ludzi, bo neoliberalizm, bo prekariat, bo rozczarowanie elitami. Ludzie wybierają pajaców na ważne stanowiska? No tak, prekariat, neoliberalizm, zabójstwo klasy średniej, brak nadziei ekonomicznej. Nacjonalizm się szerzy? Wiadomo, neoliberalna atomizacja, brak nadziei ekonomicznej, prekariat. Naturalne jest więc, że człowiek podświadomie tęskni za teorią, która byłaby dziś choć trochę szokująca, choć trochę nowa. Żeby tak się znowu wyróżnić, znów czuć na twarzy ciekawskie spojrzenia, znów wypłynąć na szerokie wody towarzyskie… I wcale nie musi to być takie znowu nowe coś. W końcu na przebraniu starego Marksa w nowsze ciuchy dało się to i owo osiągnąć; w modzie największą nowością są dziś „tatusiowe tenisówki”, brzydkie trepy, które były modne dwadzieścia lat temu… czasem można po prostu to i owo zresuscytować.
Jeśli tak się właśnie czujesz, czytelniku; jeśli łakniesz choćby chwilowej zmiany perspektywy, dreszczyku, jaki czuć może jedynie ateista na komunii kuzynki albo zjadacz nieorganicznej marchwi wśród hipsterów z Williamsburga, polecam ci szczerze i bez zbędnych wstępów lekturę książki „Atlas zbuntowany” (bądź ponowną lekturę, jeśliś oczytany), powieści Ayn Rand z 1957 r.
Łatwo nie będzie. To nie tyle cegła, ile pustak; ręce będą ci omdlewać pod jej ciężarem, testując tę indywidualną siłę, która jest właśnie najwyższą wartością w świecie „Atlasa…”. Będziesz musiał się zmierzyć, między innymi, ze stustronicową (nie przesadzam) tyradą ćwierćfilozoficzną nadawaną przez radio, którą wprawny redaktor przyciąłby do siedmiu akapitów. Napotkasz na swojej drodze bohaterów o imionach rodem z Harry’ego Pottera (gdyby to była książka polska, ci dobrzy nazywaliby się, analogicznie, na przykład „Henryk Jagiełło-Lanckoroński” albo „Anna Jastrząb”, a źli „Jasio Krzywa-Twarz” czy „Andrzej Zdechlak”). Znieść będziesz musiał niekomfortowo brutalne sceny seksualne, chociaż spieszę zapewnić, że to nie gwałty, bo bohaterom tak się właśnie podoba. A nade wszystko będziesz musiał wytrzymać tysiąc stron świata, w którym nie ma miłosierdzia, altruizmu, hojności i, ogólnie rzecz biorąc, wszystkich tych odruchów, które zwykliśmy nazywać mianem „ludzkich”.
Reklama
Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej