Prezes NBP Sławomir Skrzypek postuluje w rozmowie z "WSJ Polska", aby działające w Polsce banki nie wypłacały dywidendy za ubiegły rok. "Ubiegłoroczne rekordowe zyski powinno się zatrzymać w bankach. To około 14 miliardów złotych. Przykład niech idzie z banków państwowych: PKO BP, Banku Pocztowego, Banku Ochrony Środowiska czy Banku Gospodarstwa Krajowego" - twierdzi Skrzypek.

Anna Mackiewicz, Marcin Piasecki: Był pan w USA, gdzie, jak, czytaliśmy, spotkał się z przedstawicielami światowej finansjery. Jak oni dziś oceniają Polskę?

Sławomir Skrzypek, prezes NBP: Patrzą na nasz region homogenicznie, traktując wszystkie kraje Europy Środkowo-Wschodniej jednakowo, co jest niesłuszne. Polska jest w zdecydowanie lepszej sytuacji. Celem moich spotkań m.in. z szefami Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wiceprezesem Fed czy giełdy nowojorskiej lub prezesami banków inwestycyjnych było pokazanie, że fundamenty naszej gospodarki są silne, a Polska łagodniej przechodzi przez zawirowania w gospodarce światowej. To ogromna szansa na szybki powrót inwestorów po okresie spowolnienia. Musimy jednak skierować nasze wysiłki na wsparcie wzrostu PKB.

Czy z Goldman Sachs też się pan spotkał?

Reklama

Kiedy planowaliśmy wizytę w Stanach Zjednoczonych, spotkanie z Goldman Sachs było we wstępnym programie, ale „niestety” później okazało się, że plan jest nadmiernie przeciążony, aby spotkanie mogło się odbyć.

Czy mówiąc o homogeniczności regionu, chce pan powiedzieć, że Polski zza oceanu nie widać?

Cały nasz region to mała plamka na mapie. Trudno z punktu widzenia globalnych przepływów finansowych Europę Środkowo-Wschodnią rozwarstwiać na poszczególne kraje. Inwestorom może to się wydawać niepraktyczne.

Może trzeba było przypomnieć, że tam, gdzie znajduje się ta niewidoczna plamka, np. zaczęła się druga wojna światowa?

Do tych tematów nie doszliśmy. Może niekoniecznie przypominałbym o wojnie, ale o innych pozytywnych zdarzeniach z naszej historii. Podczas spotkań podkreślałem, że Polska to kraj sukcesu. To pewnie brzmi paradoksalnie w warunkach obecnego kryzysu, ale jeżeli popatrzymy na ostatnie 20 lat transformacji, to zobaczymy, jak ogromna praca została wykonana. Nawet porównując się z krajami lepiej rozwiniętymi, jak na przykład tymi ze strefy euro, nie mamy się czego wstydzić.

Początkowo moje wystąpienia gros osób odbierało jako akcję marketingową, nieco nawet przesadzoną – z niedowierzaniem słuchali o dobrej sytuacji gospodarczej Polski. Trudno im było uwierzyć, że mamy szanse na wzrost gospodarczy, podczas gdy inni walczą z problemami recesji czy wręcz kryzysu. Jednak po wymianie pytań i argumentów u wielu z nich zmieniało się to postrzeganie. My należymy do elitarnego klubu – poza nami może jedno państwo będzie mogło pochwalić się dodatnim wzrostem. Będzie to kluczowe, kiedy okres spowolnienia światowej gospodarki dobiegnie końca, bo wtedy będziemy mogli szybciej niż inni wrócić na ścieżkę zrównoważonego wzrostu.

Czy reżim deficytu budżetowego, jaki wprowadził minister finansów, jest dobrze postrzegany przez zagranicę?

To nas wyróżnia na tle nie tylko regionu. Deficyt budżetowy powinien być pod kontrolą. Nie można doprowadzić do sytuacji niekontrolowanego wzrostu wydatków publicznych. Ale między kontrolą a utrzymywaniem wskaźników z programu konwergencji jest jeszcze szerokie pole manewru. Rząd powinien łagodzić skutki spowolnienia gospodarczego, przede wszystkim poprzez wydatki na inwestycje infrastrukturalne. Mógłbym więcej powiedzieć, gdyby Narodowy Bank Polski był oficjalnie informowany o skali zacieśnienia wydatków publicznych, o stanie finansów państwa.

Nasze pytania pozostają jednak bez odpowiedzi. Natomiast kiedy minister finansów poprosił mnie niedawno o ujawnienie mu jednej ze strategii banku centralnego, otrzymał ją niezwłocznie. Uważam, że dla dobra naszej gospodarki wymiana informacji między naszymi instytucjami powinna być pełna.

Rozmawiał pan w USA o wejściu Polski do strefy euro?

Spotykałem się z profesjonalistami, a oni mają świadomość, co oznaczałoby wejście do ERM2 w warunkach niestabilności na rynkach finansowych, jaka obecnie panuje. Euro nie było dominującym tematem moich rozmów. W obecnej chwili wystarcza kwestia naszych aspiracji, która jest zapisana w traktacie. Optyka Polski w tej sprawie się nie zmienia.

A sondował pan, jakie szanse ma sprzedaż polskich obligacji skarbowych w dobie, gdy wszyscy szukają pieniędzy?

Nasze zapotrzebowanie pożyczkowe nie robi na nikim wrażenia, to małe pieniądze z punktu widzenia finansów globalnych. Oczywiście podmiotów ubiegających się o finansowanie może być z czasem więcej, więc trudniej będzie sprzedawać nasze papiery po cenie, jakiej byśmy się spodziewali. Rząd słusznie bierze tę ewentualność pod uwagę, ale nie wolno też nią straszyć.

Mówi pan „nie wolno straszyć”, a tymczasem pański zastępca, wiceprezes NBP Witold Koziński, właśnie tak postraszył.

Wiceprezes Koziński nie został dobrze zrozumiany, jego słowa wyjęto z kontekstu całej wypowiedzi. Powtórzę – rząd czuje niepokój, jeśli chodzi o sprzedaż obligacji skarbowych, i słusznie. Ale Polska na pewno poradzi sobie z tym problemem. Kluczową kwestią jest tu odróżnianie się Polski od innych państw naszego regionu. Trzeba cały czas podkreślać, że u nas będzie wzrost gospodarczy. Ale o to musimy się jeszcze bardzo postarać. Najważniejsze jest to, co możemy zrobić w pierwszym półroczu.

No właśnie, prezes PKO BP Jerzy Pruski apeluje do pana publicznie, aby NBP szybko poprawił płynność w sektorze bankowym, proponuje, by banki mogły płacić niższą składkę rezerwy obowiązkowej. Więcej pieniędzy zostałoby im na kredyty. Co pan na to?

Proszę patrzeć na te sprawy mniej werbalnie, a bardziej merytorycznie. Zapewniliśmy wszystkim działającym w Polsce bankom płynność, żaden nie upadł, żaden nie ma problemów. Nasz system jest zdrowy, aktywa i pasywa są zrównoważone, luka między depozytami a kredytami wynosi 12 proc.
A jednak po upadku Lehman Brothers ustały operacje bankowe nie tylko w Stanach Zjednoczonych, Europie Zachodniej, ale także u nas, mimo że w polskich bankach były śladowe ilości toksycznych aktywów. Jak wyliczyła Komisja Nadzoru Finansowego – poniżej 1 proc., czyli bez porównania mniej niż w państwach wysoko rozwiniętych. Nie było więc powodu, aby w Polsce zamarły operacje otwartego rynku, a tak się stało. Działające u nas banki reagowały na zaistniałą sytuację tak, jak wskazywały im ich centrale. Pracują pod większą presją niż normalnie, bo w USA czy Europie Zachodniej wystarczy mieć 5 proc. akcji, by rządzić bankiem. Tam akcjonariat jest bardzo rozproszony.

U nas rządzi ten, kto ma większościowe udziały i równocześnie ma większy wpływ na zarządy banków w Polsce.Bank centralny nie może działać nieodpowiedzialnie. Jeżeli system bankowy zacznie wykorzystywać środki, którymi dysponuje, a poziom operacji otwartego rynku spadnie, wtedy weźmiemy pod uwagę inne możliwości poprawy płynności.
Banki nie udzielają kredytów na potrzebną gospodarce skalę, bo czekają na rządowe gwarancje – miały je obiecane w listopadzie. To kolejne usprawiedliwienie.

Jednak prezesi banków narzekają na zbyt małą płynność i wskazują na NBP.

Ma pani na myśli prezesów dwóch największych banków. Pragnę przypomnieć, że NBP wykupił obligacje – zresztą zapowiadaliśmy to już w grudniu – z pełną świadomością, że pieniądze, które pozyskają banki, nie zostaną od razu wykorzystane na kredyty. Mówię o kwocie 8 mld zł – te pieniądze wróciły znowu do NBP. I to w całości.

A gdyby śladem innych banków centralnych RPP ścięłaby do zera oprocentowanie stopy depozytowej, wówczas nie opłacałoby się bankom lokować pieniędzy na rachunku NBP.

Bank centralny musi dbać o poziom płynności na rynku, panować nad stopami procentowymi. Nadmiar pieniądza na rynku nie służy jego sile. Słyszę, że podajemy kroplówkę... Mamy zalać rynek płynnością? Musimy dać bankom czas na realne wykorzystanie już dostępnych środków na akcję kredytową.
Banki mają od nas gwarancje, ustne przyrzeczenie, że gdy będą potrzebować większego dostępu do pieniądza, to go dostaną. Niestety nie zwiększa to dynamiki kredytów, a banki wciąż szukają usprawiedliwienia. Już słychać o problemach z kredytem inwestycyjnym, a za chwilę będą kłopoty z obrotowym.
Do banków z większościowym udziałem Skarbu Państwa należy 20 proc. rynku. Jeżeli jest jakieś uzasadnienie, aby pozostawały one nadal w rękach państwa, to tylko takie, by w określonych warunkach nadawać rynkowi ton, zmuszać pozostałych uczestników do pewnych zachowań. Nie bać się ryzyka, co nie znaczy nie oceniać go. Banki komercyjne natomiast muszą liczyć się z właścicielami. Moi rozmówcy po stronie rządowej wykazują zrozumienie w tej kwestii.

Nie wiem, czy akcjonariuszom PKO BP podobałoby się takie zarządzanie bankiem.

Strategia banku powinna uwzględniać interes naszej gospodarki, bo bank jest zależny od jej kondycji. W obecnej sytuacji – jeszcze raz powtórzę – jedynym możliwym działaniem jest wprowadzenie impulsu rynkowego. Przykład muszą dać podmioty znajdujące się pod kontrolą państwa.

Płynność sektora bankowego to problem globalny, wszyscy szukają pomysłów, jak sobie z tym zjawiskiem poradzić.

My również. Wkrótce wydłużymy poziom finansowania operacji repo z trzech do sześciu miesięcy. Jeśli zobaczymy reakcję rynku, pozwolimy na rolowanie tych operacji bez konieczności ich rozliczania, przy tych samych zabezpieczeniach. NBP w niedługim czasie zaoferuje też bankom komercyjnym możliwość zaciągania pożyczek pod zastaw papierów rządowych nominowanych w walutach obcych oraz obligacji komunalnych i korporacyjnych. Pracujemy nad nowymi narzędziami, które mają poprawić płynność. Chodzi o zestaw zabezpieczeń, jakie NBP będzie przyjmował od banków komercyjnych, udzielając im kredytu.
Ale równocześnie widzę konieczność zatrzymania ubiegłorocznego zysku w bankach, żeby wzmocnić ich bezpieczeństwo kapitałowe.

Postuluje pan, by banki nie wypłacały dywidendy?

Tak. Ubiegłoroczne rekordowe zyski powinno się zatrzymać w bankach. To ok. 14 mld zł. Przykład niech idzie z banków państwowych: PKO BP, Banku Pocztowego, Banku Ochrony Środowiska czy Banku Gospodarstwa Krajowego.

Niepokoi się pan, obserwując rynek walutowy? NBP odpowiada za stabilność pieniądza, a teraz złoty jest na mocno rozbujanej huśtawce.

Szef banku centralnego nie powinien wypowiadać się na temat kursu. Faktem jest, że nasza waluta jest dziś rzeczywiście znacząco niedowartościowana. Przypomnę, że słaby złoty ma plusy i minusy dla gospodarki.
Przed rokiem mieliśmy do czynienia z nadmierną aprecjacją. A pamiętają państwo ten histeryczny atak na ówczesnego kandydata na wiceprezesa NBP, który przyznał, że bank centralny dysponuje instrumentem interwencji na rynku walutowym, by powstrzymać umacnianie się złotego.
Moim zdaniem była to jedna z przyczyn obecnych problemów z opcjami. Wtedy na naszym rynku utrwalił się pogląd, że złoty będzie się już tylko umacniał. W ten sposób wzrosło poczucie bezpieczeństwa dla podmiotów spekulujących na aprecjację.

Nie przesadza pan?

Nie, gdyż wiele przedsiębiorstw właśnie wtedy zaczęło grać na wzrost kursu złotego.

Wróćmy do euro. Ja na pana miejscu optowałabym za wejściem do strefy wspólnego pieniądza, tam stabilność walutowa jest dużo większa. Jakie ma pan argumenty, by tego nie robić?

Przedstawiciele Europejskiego Banku Centralnego i Komisji Europejskiej twierdzą, że wokół euro panuje w Polsce za dużo wrzawy. Temu procesowi bardziej sprzyja poufność. Stąd nie chcę eksponować tematu euro.

A czy może nam pan wyjaśnić, o czym mówił prezydent Lech Kaczyński w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, gdy stwierdził, że prezes Skrzypek popełniał błędy, ale się już poprawił?

Nie znam tej wypowiedzi pana prezydenta. Nie wiem, co miał na myśli. Od początku sprawowania przeze mnie funkcji prezesa NBP już wszyscy zdążyli mnie zaatakować. To dowód na moją niezależność i niezależność NBP. Moim celem jako prezesa NBP jest utrzymanie inflacji w ryzach i troska o rozwój gospodarczy Polski.

Marcin Piasecki, Anna Mackiewicz

Więcej w Dzienniku.pl