W ostatnich latach mogliśmy obserwować odrodzenie fenomenu, który, jak się zdawało, odszedł do historii wraz z zakończeniem zimnej wojny. Chodzi o zawziętą i gwałtowną rywalizację pomiędzy najpotężniejszymi państwami globu. O ile rywalizacja taka jest niebezpieczna sama w sobie, to dodatkowo sprawia, że perspektywa rozwiązania wielu światowych problemów, począwszy od migracji, przez kryzysy gospodarcze, po zmiany klimatyczne, jest coraz bardziej odległa.

Stosunki pomiędzy wielkimi potęgami – z jednej strony USA oraz ich sojusznikami, a z drugiej strony rewizjonistycznymi reżimami autorytarnymi, takimi jak Chiny i Rosja – stają się nowym, niestabilnym ośrodkiem grawitacji, który rozszerza się na cały świat i wpływa na coraz więcej sfer.

Jeszcze do niedawna wielu obserwatorów wierzyło w odwrotny scenariusz: że w sprawach globalnych uda się połączyć wspólne wysiłki na rzecz dobra całej planety. W latach 90. XX wieku oraz w pierwszej dekadzie XXI wieku panowało przekonanie, że nastąpił odwrót od geopolitycznej rywalizacji państw, który może znacznie ułatwić zmaganie się z wyzwaniami ponadnarodowymi, które zagrażają wszystkim mieszkańcom ziemi. Z niekwestionowaną dominacją USA oraz dużym udziałem akceptujących ten stan rzeczy głównych potęg, wspólnota międzynarodowa mogłaby skupić się na walce z terroryzmem, zmianą klimaty, pandemiami, rozprzestrzenieniem się broni atomowej i innymi zagrożeniami. Współpraca ta miała przynieść stopniowe zbliżanie się do siebie głównych mocarstw.

Pogląd taki dominował po obu stronach politycznego sporu w USA. W 2002 roku, w czasie administracji George’a W. Busha w narodowej strategii bezpieczeństwa można było przeczytać, że wspólnota międzynarodowa stanęła przed bezprecedensową możliwością porzucenia rywalizacji geopolitycznej, charakterystycznej dla poprzednich epok, w imię walki z obecnymi zagrożeniami. „Dziś, największe potęgi świata stoją po tej samej stronie” – mogliśmy wówczas przeczytać. „Zjednoczone w obliczu wspólnego zagrożenia terrorystycznej przemocy i chaosu” – dodawali autorzy strategii.

Reklama

Jeszcze w czasie prezydentury Baracka Obamy ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton używała podobnych argumentów. „Większość krajów obawia się tych samych globalnych zagrożeń” – wyjaśniała. Poprzez zwiększenie współpracy i zmniejszenie konkurencji Waszyngton mógłby przekształcić wyłaniający się „świat wielobiegunowy” w „świat wielu partnerstw”.

Argument ten zawsze był na tyle prawdziwy, aby przyciągać. Przez 20 lat po zakończeniu zimnej wojny wspólnota międzynarodowa pod przywództwem USA rzeczywiście osiągnęła wiele celów dzięki współpracy, począwszy od rozwiązania problemu agresji Saddama Husseina na Zatokę Perską, przez wojnę w Bośni, piratów w Rogu Afryki, po globalny kryzys finansowy lat 2008-2009. We wszystkich tych sprawach niski poziom konfliktu między głównymi siłami był krytycznie ważny dla rozwiązywania problemów.

Mimo to imperatyw współpracy wokół tych wyzwań nie był na tyle silny, aby zapobiec podjęciu nowej rywalizacji ze strony Chin i Rosji. Wraz z pojawianiem się nowych napięć geopolitycznych, szanse na pozytywną współpracę stawały się coraz mniejsze.

Przyjrzyjmy się trwającej wojnie domowej w Syrii. Przez prawie osiem lat tarcia pomiędzy USA i Rosją (a także sojusznikiem Rosji w tym konflikcie – Iranem) wzmacniały presję na reżim Baszara al-Assada, aby oddał władzę lub zaprzestał zabijania. Przy okazji każdego kroku Rosja chroniła Assada i wolała pomoc mu w walce przeciw własnej populacji, zamiast ustawić się w pozycji partnera gracza, który został pokonany przez mającą wsparcie Amerykanów rewoltę.

O ile zakończona sukcesem interwencja międzynarodowa w Bośni z lat 1995-1996, pobłogosławiona przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, była symbolem konstruktywnej współpracy wielkich potęg, to koszmar wojny w Syrii staje się symbolem perwersyjnej symbiozy pomiędzy konfliktem mocarstw, a globalnym chaosem.

Innym przykładem jest impas ws. migracji. Dla wielu krajów w Europie migracja, a w szczególności napływ uchodźców, nie jest po prostu kryzysem humanitarnym, ale zagrożeniem dla stabilności społecznej i politycznej. Z kolei dla Rosji Putina te same napływy uchodźców stają się użytecznym narzędziem, przy pomocy którego można osłabiać Europę oraz wzmacniać nieliberalny populizm wśród państw NATO i Unii Europejskiej. Nie trzeba zatem pytać o powody, dla których Rosja w Syrii często prowadziła walki w taki sposób, aby maksymalizować przemieszczanie się ludności cywilnej.

Wszystko to byłoby i tak wystarczająco negatywne, gdyby rywalizacja strategiczna miała konsekwencje tylko na obszarach, w których się przejawia militarnie. Tymczasem istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że rywalizacja ta znacząco osłabi możliwości wspólnego rozwiązywania problemów także w innych kluczowych obszarach

Nigdy nie można oddzielać geopolityki od geoekonomii. W efekcie gdyby nadszedł kolejny globalny kryzys gospodarczy, mocarstwa będą miały większą pokusę, aby radzić sobie z nim w sposób unilateralny, z uwzględnieniem tylko własnego interesu, a nie wspólny.

W latach 30. XX wieku narastające napięcia w Europie i Azji Wschodniej sprawiły, że niemożliwe stało się wypracowanie wspólnej odpowiedzi na wielki kryzys gospodarczy. W efekcie państwa przyjęły politykę osiągania korzyści kosztem innych krajów, a to tylko pogorszyło sytuację.

W 2008 roku Rosja podobno próbowała podkopać amerykańską gospodarkę, proponując Chinom jednoczesne pozbycie się amerykańskich obligacji w bankach Fannie Mae i Freddie Mac. Wraz z dalszym pogarszaniem się relacji USA-Rosja, a szczególnie USA-Chiny, szanse na skuteczne zarządzanie globalnym kryzysem finansowym stają się coraz mniejsze.

Można się zastanawiać, czy ofiarą rywalizacji mocarstw nie padnie polityka klimatyczna. Ostatni raport międzyrządowego panelu ds. zmian klimatycznych ONZ jest alarmujący i nie pozostawia złudzeń: aby zapobiec katastrofalnym wzrostom temperatury, trzeba będzie podjąć wspólne, drastyczne działania na poziomie globalnym. Już teraz dyplomacja zmian klimatu musi się zmagać z kalkulacjami i lękami poszczególnych krajów, które obawiają się, że ograniczenie efektu cieplarnianego może osłabić ich gospodarkę.

Administracja Donalda Trumpa posuwa te kalkulacje do ekstremum, ogłaszając zamiar zupełnego wycofania się z porozumienia klimatycznego z Paryża. Waszyngton tłumaczył to obawą, że zaangażowanie w realizację porozumienia osłabi gospodarczo Amerykę. Tymczasem w centrum jakichkolwiek prób walki ze zmianami klimatu musi znaleźć się relacja pomiędzy USA a Chinami, a ta pogarsza się z dnia na dzień.

Być może prawdziwie dramatyczne konsekwencje zaniechania jakichkolwiek działań ws. zmian klimatu sprawią, że USA (przy innej prezydenturze) oraz ich rywale nie zaprzestaną współpracy w tym obszarze. W końcu współpraca mocarstw nad kontrolą zbrojeń w czasie zimnej wojny była możliwa dzięki niewyobrażalnym potencjalnym konsekwencjom zagłady atomowej.

Osiągnięcie takiej współpracy będzie wymagało przeciwstawienia się napięciom generowanym przez geopolityczne tarcia. Nawet w najlepszych okolicznościach, trudno sobie wyobrazić, że państwa osobno rozwiążą problem, który ma charakter ponadnarodowy. Niemniej w czasie gwałtownej rywalizacji strategicznej, współpraca jest coraz trudniejsza.

>>> Czytaj też: Putin wraca na front. Prezydent Rosji rozpoczął nową fazę wojen