Czasami uścisk dłoni może oznaczać bardzo wiele. Ręka prezydenta Richarda Nixona wyciągnięta w kierunku Zhou Enlai w 1972 roku oznaczała zakończenie trwającego ćwierć wieku dystansu pomiędzy USA a Chinami. Z kolei zdecydowany uścisk dłoni prezydenta Putina z księciem Arabii Saudyjskiej Mohammadem bin Salmanem w czasie ostatniego szczytu G20 także miał swoją symbolikę. Ten uścisk dłoni bez wątpienia stanowił ważne memento dla Waszyngtonu: że Saudyjczycy chcą i mogą rozważać inne opcje geopolityczne, gdyby USA chciały ostro odpowiedzieć na zabójstwo saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszukdżi’ego. Ponadto uścisk dłoni przywódców Rosji i Arabii Saudyjskiej wskazuje także na szerszy trend, który zmienia globalną politykę.
Otóż z każdym dniem jest coraz bardziej jasne, że centralną linią podziałów w polityce międzynarodowej staje konflikt pomiędzy liberalnymi i nieliberalnymi rządami. Wraz z wyłanianiem się tego podziału, subtelnym, ale zauważalnym zmianom ulegają także geopolityczne sojusze. W szczególności chodzi o więzi łączące USA oraz ich autorytarnych sojuszników. Ci bowiem oddalają się od Waszyngtonu widząc, że w sensie ideologicznym z Ameryką mają coraz mniej wspólnego, a coraz więcej łączy ich z przeciwnikami USA, którzy są nastawieni na rewizję systemu międzynarodowego.
Trzeba przyznać, że przez wiele dekad USA blisko współpracowały z zaprzyjaźnionymi dyktatorami, gdyż taka była geopolityczna konieczność. W czasach zimnej wojny powstrzymywanie Związku Radzieckiego mogłoby się nie udać bez współpracy z autokratami z Turcji, Arabii Saudyjskiej, Korei Południowej czy Filipin. Jednak zawsze geopolityczny klej tych relacji był wzmocniony pewną warstwą ideologii. Bez względu bowiem na różnice w polityce wewnętrznej, Waszyngton oraz jego autorytarni sojusznicy podzielali podstawowe przekonania ideologiczne, oparte o silny antykomunizm. Ogromna przepaść między komunizmem w wydaniu sowieckim, a prawicowym autorytaryzmem oznaczała, że zazwyczaj nie było żadnej możliwości, aby zaprzyjaźniony z USA dyktator zmienił strony w zimnej wojnie. Co prawda argentyńska dyktatura mogła flirtować z Moskwą pod koniec lat 70. XX wieku – w czasie, gdy administracja Jimmy’ego Cartera zwracała szczególną uwagę na nadużycia praw człowieka przez wojskową juntę, ale nigdy nie istniała realna możliwość, aby jeden z najbardziej antykomunistycznych rządów na świecie wskoczył do łóżka lidera globalnego komunizmu.
Dziś sytuacja już nie jest taka prosta. Wraz z zakończeniem zimnej wojny, upadkiem ZSRR oraz przekształceniem się Chin z komunistycznej autokracji w autokrację kapitalistyczną, antykomunizm stracił swój powab. W efekcie różnice ideologiczne pomiędzy autorytarnymi sojusznikami Ameryki, a niektórymi rywalami Waszyngtonu, nie są już tak duże.
Co bowiem łączy saudyjskiego księcia Mohammada bin Salmana, egipskiego przywódcę Abd al-Fattah as-Sisi’ego, premiera Węgier Viktora Orbana, prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdogana czy filipińskiego lidera Rodrigo Duterte poza tym, że formalnie są sojusznikami USA? Wszyscy kierują systemami politycznymi, które są oparte o korupcję, przemoc lub/oraz inne narzędzia autokratycznego przywództwa. Liderzy ci wiedzą również, że otwarty sprzeciw i debata, ochrona praw mniejszości czy ograniczenia władzy centralnej mogłyby osłabić ich nieliberalne polityki i zagrozić ich osobistej władzy. Pod tym względem ci „dobrzy” autokraci nie różnią się znacząco od tych „złych” autokratów, takich jak Putin czy Xi Jinping. Natomiast łączy ich co najmniej odpowiedź na pytanie, czy nowoczesne społeczeństwa powinny być otwarte i wolne, czy jednak zamknięte i odgórnie kontrolowane.
Biorąc pod uwagę fakt, że istnieje niewiele ważniejszych kwestii w polityce zagranicznej niż stworzenie środowiska, w którym własny system może się rozwijać, oraz biorąc pod uwagę to, że po prostu swój ciągnie do swego, to naturalne, że ideologiczna zbieżność ma realne konsekwencje geopolityczne.
Na Bliskim Wschodzie Rosja buduje partnerstwo nie tylko z wrogami Ameryki, takimi jak Iran. Przedmiotem zainteresowania Moskwy są także sojusznicy USA, tacy jak Arabia Saudyjska, Egipt czy nawet Jordania. Rosja wykorzystuje w tych kontaktach swój wizerunek kraju, gdzie reżim autorytarny jest w stanie szybko i sprawnie reagować w celu obrony sojuszników, podczas gdy Ameryka musi „grzebać się” w polityce wewnętrznej.
Viktor Orban stoi na czele kraju, który jest członkiem NATO, ale jednocześnie ma przyjazne stosunki z Putinem, zaś jego rząd jest postrzegany jako przychylny rosyjskim interesom.
Turcja także jest członkiem NATO, ale Erdogan także w coraz większym stopniu buduje partnerstwo z Rosją. Ma to stanowić odpowiedź na tureckie obawy, że Ameryka sprzymierza się z wewnętrznymi przeciwnikami reżimu w Ankarze. Co więcej, turecki rząd kupił nawet zaawansowane systemy obrony powietrznej S-400 od Rosji i chwalił się, że sprzęt ten może zniszczyć amerykańskie myśliwce.
Z kolei na filipiński prezydent Duterte chciał zbliżyć swój kraj zarówno do Chin, jak i do Rosji. Nie tylko ze względów geopolitycznych, ale z powodu sympatii do silnych przywódców tych krajów. Duterte chciał, jak to ujął w 2016 roku, ustawić Manilę w „ideologicznym nurcie Pekinu”.
Wreszcie Arabia Saudyjska oraz inni autorytarni sojusznicy USA współpracowali z Rosją i Chinami na różnych forach międzynarodowych, m.in. ONZ, w celu podkopania międzynarodowych norm związanych z prawami człowieka. W coraz większej liczbie spraw współpraca autorytaryzmów przekracza tradycyjne granice geopolityczne.
Oczywiście ważne jest też, aby nie przeceniać tego fenomenu. Partnerstwo Ameryki z tymi krajami wcale nie musi się załamać. Turcja przecież nie zacznie całkowicie polegać na Rosji, ponieważ Ankara wciąż potrzebuje USA, aby równoważyć wpływy Moskwy na Morzu Czarnym. Z kolei Arabia Saudyjska wciąż w dużej mierze polega na partnerstwie antyterrorystycznym z USA i wykorzystuje Waszyngton do równoważenia wpływów Iranu.
Istnieją też pewne wyjątki od omawianego trendu. Wietnam co prawda tłumi wewnętrzny sprzeciw, ale zbliża się do USA ze względu na obawy przed Rosją. Polska ześlizguje się z demokratycznej ścieżki, ale pozostaje solidnym partnerem USA w Europie Wschodniej.
Mimo tego jednak można generalnie stwierdzić, że zwiększenie się ideologicznego dystansu pomiędzy Ameryką, a jej autorytarnymi sojusznikami oraz zmniejszanie się tegoż dystansu pomiędzy sojusznikami Ameryki, a jej rywalami nastawionymi na rewizję systemu międzynarodowego, będzie miało strategiczne konsekwencje.
Władimir Putin doskonale to rozumie. Właśnie dlatego rosyjski prezydent finansuje nieliberalnych polityków w całej Europie. To także powód współpracy Chin i Rosji na froncie wzmacniania tendencji autorytarnych i osłabiania demokracji na całym świecie.
Co w tej sytuacji powinny zrobić Stany Zjednoczone?
Jedna ze strategii opierałaby się na wykreśleniu celów ideologicznych z amerykańskiej polityki zagranicznej. Waszyngton mógłby przestać mówić o nadużyciach praw człowieka przez zaprzyjaźnione reżimy autorytarne. USA mogłyby definiować swoje relacje z innymi państwami tylko w oparciu o logikę równowagi sił. Wydaje się, że taka właśnie logika dominuje w podejściu prezydenta Trumpa.
Pomimo, że takie podejście prawdopodobnie złagodziłoby obecne napięcia pomiędzy USA a Turcją i Arabią Saudyjską, to dodatkowo osłabiłoby demokrację i podkopało ideę, że za amerykańskimi działaniami stoi coś więcej niż tylko prosta Realpolitik.
Druga strategia oznaczałaby podjęcie przez USA ideologicznego wyzwania. Stany Zjednoczone mogłyby bardzo wzmocnić swoje relacje z liberalnymi demokracjami, naprawić kilka kluczowych sojuszy, które popsuł Trump oraz mogłyby budować bliższe więzi z państwami demokratycznymi, począwszy od Kolumbii, przez Indie po Indonezję. Waszyngton mógłby także podwoić inwestycje na rzecz ochrony demokracji tam, gdzie jest ona zagrożona oraz promować demokrację tam, gdzie procesy liberalizacji są w toku, np. w Malezji. USA w tej strategii powinny też naciskać na swoich autorytarnych sojuszników, aby ci w większym stopniu respektowali prawa człowieka i wolności polityczne, używając przy tym takich lewarów, jak ograniczenie sprzedaży broni czy zaniechanie kontynuacji ćwiczeń wojskowych. W efekcie powstałoby przekonanie, że relacje USA z reżimami autorytarnymi są bardziej transakcyjne, a z demokracjami liberalnymi – nie tylko transakcyjne, ale specjalne.
W krótkiej perspektywie to drugie podejście może przyczynić się do jeszcze większego pogorszenia relacji z autorytarnymi sojusznikami USA. Ale w czasach, gdy liberalizm i nieliberalizm są w coraz większym konflikcie, Stanom Zjednoczonym będzie trudno bronić swoich interesów, nie broniąc jednocześnie swoich wartości.
>>> Czytaj też: Brexit zabije globalną strategię, którą Wielka Brytania stosowała od pokoleń [OPINIA]