Brexit niesie za sobą poważne konsekwencje o charakterze konstytucyjnym, wykraczające daleko poza spory parlamentarne: otóż opuszczenie przez Zjednoczone Królestwo Unii Europejskiej może prowadzić do zerwania unii Anglii, Walii, Szkocji oraz Irlandii Północnej, czyli rozpadu kraju - pisze w opinii Therese Raphael.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobił Boris Johnson już jako premier, było nadanie sobie nowego tytułu – ministra unii. To bardzo zabawne – skomentowało wielu Szkotów. Szkoci bowiem podejrzewają, że ruch ten miał na celu uspokojenie tradycjonalistów, że sprawy mają się tak, jak zawsze.

Tymczasem brexit niesie za sobą poważne konsekwencje o charakterze konstytucyjnym, wykraczające daleko poza spory parlamentarne: otóż opuszczenie przez Zjednoczone Królestwo Unii Europejskiej może prowadzić do zerwania unii Anglii, Walii, Szkocji oraz Irlandii Północnej, czyli rozpadu kraju.

Z sondażu opublikowanego w ubiegłym tygodniu wynika, że Szkoci, po raz pierwszy od dwóch lat, w większości opowiadają się za niepodległością.

Można zatem powiedzieć, że nowy tytuł Borisa Johnsona (minister unii) ma podobne znaczenie praktyczne, jakie miały zapisy w sowieckiej konstytucji o ochronie praw człowieka. Jeśli Boris Johnson chce faktycznie zachować jedność unii, będzie musiał wynagrodzić Szkocji i Irlandii Północnej straty finansowe wiążące się z brexitem, a także będzie musiał zwiększyć autonomię tych regionów względem Londynu. Nie wiadomo jednak, czy zwolennicy Johnsona zaakceptują takie rozwiązanie, a nawet jeśli tak, to czy będzie ono wystarczające.

Reklama

W przeciwieństwie do Walii, która głosowała za opuszczeniem Unii Europejskiej, zarówno Szkocja jak i Irlandia Północna oddały głos za pozostaniem we Wspólnocie. Zatem teraz regiony te zostaną wyprowadzone z UE wbrew swojej woli, a także, poniosą tego koszty. Władze w Edynburgu szacują, że bezumowny brexit – coś, czym grozi Boris Johnson, jeśli UE do 31 paździenika nie zaakceptuje jego żądań – będzie kosztował Szkocję utratę 100 tys. miejsc pracy oraz spadek szkockiego PKB o 7 proc. Z kolei brytyjski rząd ocenia, że gospodarki Szkocji i Walii mogą zmniejszyć się o 8 proc. w przypadku bezumownego brexitu. Straty dla gospodarki Irlandii Północnej byłyby jeszcze większe.

Zmuszenie tych regionów do pozostania w unii z Anglią nie będzie łatwe, bez względu na to, jak wielkie słowa uznania wygłosi Boris Johnson pod adresem Szkocji i Irlandii Północnej.

Prawa poszczególnych stanów w ramach USA są wpisane w konstytucję, zaś dla większości Amerykanów secesja oznaczałaby amputację. Tymczasem w Anglii perspektywa szkockiej niepodległości nie wywołuje podobnych uczuć. Może być nawet postrzegana jako zrzucenie zbyt ciężkiego bagażu.

Otóż wyborcy głosujący za brexitem woleliby ponieść pewne straty, niż odwołać brexit – wynika z sondażu. Głosujący na Partię Konserwatywną są jeszcze bardziej nieugięci – 73 proc. ankietowanych uznało, że utrata Szkocji, Walii i Irlandii Północnej jest ceną, jaką warto zapłacić za brexit. Nigel Farage, który jest szefem Partii Brexit, postrzeganej jako największe zagrożenie dla Partii Konserwatywnej stwierdził, że rozpad unii byłby „godny pożałowania”, ale jednocześnie jest ceną wartą zapłaty.

Konserwatyści przez długi czas narzekali na transfery podatkowe, które kraj czyni na rzecz Szkocji. Przedmiotem wątpliwości jest również tzw. West Lothian question – chodzi o to, że szkoccy deputowani zasiadający w parlamencie w Westminsterze mają wpływ na prawo, które dotyczy Anglii, podczas gdy ich angielscy koledzy nie mają takiej samej władzy jeśli chodzi o tworzenie prawa w Szkocji.

Podczas gdy członkowie Partii Konserwatywnej obawiają się niechęci UE do jakichkolwiek ustępstw ws. brexitu, to sami raczej nie są skłonni do zbyt dużej hojności wobec Szkotów, skoro ci robili referendum ws. niepodległości w 2014 roki. Uczcie to jest wzajemne. Ok. 70 proc. Szkotów ma negatywną opinię o nowym premierze Wielkiej Brytanii. Zresztą zmiana przywództwa w Wielkiej Brytanii wyjaśnia wyniki sondażu Lorda Ashcrofta – odsetek Szkotów popierających niepodległość regionu wzrósł do 52 proc. (48 proc. przeciwników, bez uwzględnienia niezdecydowanych oraz tych, którzy nie chcą głosować).

Nie oznacza to, że Szkoci przy najbliższej okazji staną w kolejce do drzwi z napisem „niepodległość”. Brytyjski rząd musiałby się najpierw zgodzić na referendum, a tutaj nie ma pewności. Wcześniej, zanim David Cameron zgodził się na przeprowadzenie w 2014 roku referendum niepodległościowego, przez lata przeprowadzano akcje agitacyjne i formułowano groźby. Boris Johnson będzie bardziej nieustępliwy, tym bardziej, że kanclerz laburzystów z gabinetu cieni – John McDonnell – zapowiedział, że Partia Pracy nie będzie frustrowała woli Szkotów.

To nie koniec potencjalnych problemów dla Szkotów. Dewolucja, czyli proces przekazywania większej władzy do lokalnych parlamentów w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej, nie sprawił, że pojawiło się wiele innowacji politycznych, na co wielu miało nadzieje. Zamiast tego zwiększyła się lokalna autonomia. Edynburg dysponuje władzą podnoszenia podatków oraz szerokimi uprawnieniami w zakresie wydatków. Szkockie uniwersytety są wolne, system edukacji oddzielny, zaś imigranci bardziej mile widziani niż w Anglii.

Ale już pełna niepodległość to inna kwestia. Po pierwsze, byłoby dziwne, gdyby Szkocka Partia Narodowa (SNP) prowadziła kampanię na rzecz szkockiej niepodległości i zerwania unii z Anglią, podczas gdy jednocześnie sprzeciwiała się wysiłkom Londynu, aby zachował własną suwerenność w czasie procesu opuszczania Unii Europejskiej.

Wiele trudnych pytań, które pojawiły się w czasie ostatniego referendum niepodległościowego w Szkocji, np. dotyczących zabezpieczenia szkockiej obronności lub ratingu kredytowego – zatarło się w pamięci. Nowe referendum oznaczałoby ożywienie dyskusji na temat kosztów i komplikacji zerwania unii z Anglią. Duży deficyt budżetowy Szkocji (8 proc.) jest problemem hipotetycznym do czasu, aż Szkocja jest częścią Zjednoczonego Królestwa. Ale już w niezależnym kraju wydatki lewicowej SNP stałyby się dużym problemem.

W ostatnich latach ideę niepodległości Szkocji opierano na tym, że należałaby na Unii Europejskiej. Ale jeśli Szkocja miałaby z powrotem wejść do Wspólnoty, mogłaby napotkać na opór ze strony innych krajów. Np. takiej Hiszpanii, która obwiałaby się ustawiania pewnego precedensu w kontekście separatystycznej Katalonii.
Nie ma także pewności, czy i jak Szkocja miałaby przyjąć euro – krok, który przez wielu Szkotów jest postrzegany jak niekomfortowy. Jeśli Szkocja znów weszłaby do UE, pojawiłyby się również wątpliwości co do liczącej 96 mil granicy z Anglią. Każdy, kto obserwował sagę ws. granicy z Irlandią, wie o co chodzi.

Bezsensowne byłoby angażowanie się Szkocji w jakąkolwiek opcję, dopóki nie wyklaruje się kwestia przyszłej relacji Zjednoczonego Królestwa z UE po brexicie. To zaś będzie wymagało czasu, szczególnie w przypadku bezumownego brextu.

Boris Johnson mógłby próbować odsunąć kolejne referendum niepodległościowe w Szkocji oferując jej więcej autonomii, na wzór Chanel Islands czy Isle of Man, a nawet Grenlandii (autonomiczne terytorium Danii, które opuściło UE w 1985 roku).

Ale są to tylko rozwiązania tymczasowe. Urok szkockiej niepodległości lub możliwość głosowania w Irlandii Północnej nad zjednoczeniem z Irlandią będą coraz większe wraz ze wzrostem skali chaosu, jaki przyniesie brexit. Nie zmieni tego żaden nowy tytuł ani funkcja, jaką nada sobie brytyjski premier.

>>> Czytaj też: PKB Wielkiej Brytanii. To pierwszy spadek od 2012 roku [WYKRES DNIA]