ObserwatorFinansowy.pl: Co Pana zdaniem jest najważniejszym zasobem ekonomicznym?

Prof. Yao Yang: Trudne pytanie. Ekonomiści rzadko stosują takie wartościowanie. Wzrost gospodarczy ma wiele źródeł. Jednak, jeśli miałbym wskazać najistotniejsze, byłyby to oszczędności. Przynajmniej w przypadku Chin. Dużo oszczędzamy, niemal 50 proc. PKB, i dużo inwestujemy, dzięki czemu się rozwijamy. A zatem: oszczędności.

Ekonomista Julian Simon przekonywał, że pierwotnym zasobem jest ludzki umysł. Nie da się dobrze inwestować bez namysłu, wiedzy, doświadczenia, ale i wolności myśli. Bez tego nie ma innowacji. Nieżyjący już Ronald Coase zauważał, że w Chinach brakuje wolnomyślicielstwa. Pisał o tym w wydanej przed śmiercią książce „Jak Chiny stały się państwem kapitalistycznym”. Nie miał racji?

Że w Chinach brakuje ludzi kreatywnych? Nie powiedziałbym. Nasze firmy inwestują mnóstwo w badania i rozwój. Huawei inwestuje 14 proc. swoich przychodów w innowacje i znajduje się pod tym względem w ścisłej globalnej czołówce. Inne nasze flagowe firmy, jak Alibaba i Tencent, także wydają mnóstwo gotówki na eksperymenty. Bez tych pieniędzy nie byłoby innowacji. Sam umysł może produkować genialne idee, ale co z tego, jeśli nie ma za co ich sfinansować? Myślę, że na nasze myślenie o innowacyjności zły wpływ ma mit Doliny Krzemowej. Ludzie mówią: „Spójrzcie, jakie wspaniałe umysły tam pracują!”, ale zapominają, jak wiele kapitału Dolina Krzemowa przyciąga. Był pan tam?

Nie.

Gdyby pan był, to by pan zobaczył, że są dwie główne ulice. Pierwsza, najbardziej rzucająca się w oczy, to ta, przy której usadowiły się siedziby największych koncernów i najgorętszych startupów. Przy drugiej usadowiły się instytucje finansowe i banki pożyczające tym firmom pieniądze. Z kolei gdzieś przy mniejszych uliczkach mieszczą się kancelarie prawne, które dbają o to, by biznes się kręcił, a innowacje były odpowiednio opatentowane i chronione. Umysł, pieniądz i instytucje – oto trzy warunki konieczne do wzrostu.

I Chiny wszystkie trzy spełniają?

Słabo u nas z instytucją ochrony własności intelektualnej. Dużo tu do poprawy. Ale kapitał i kreatywne umysły mamy.

To ciekawe, bo często zwraca się uwagę, że Chińczycy są dobrzy w innowacjach drugiego rzędu, ale nie tych przełomowych. Słowem, potrafią wymyślić bardziej funkcjonalny interfejs do smartfona, ale nie potrafią wymyślić samego smartfona.

Każdy, kto tak mówi, nie zna chińskiego rynku. Wrócę do koncernu Huawei. Powszechnie kojarzy się z produkcją smartfonów i słusznie, bo stanowią 40 proc. jego przychodów. Ale jeszcze trzy lata temu smartfony były dla Huawei tylko pobocznym biznesem. Podchodzi szeroko do nowych technologii i dlatego niepostrzeżenie stał się liderem w ich rozwoju, które mają potencjał zmienić cały świat – technologii 5G, czyli superszybkiego internetu. Smartfon był przełomem, nikt nie przeczy. Ale Huawei może w przyszłości być autorem równie wielkiego przełomu. Nawiasem mówiąc, mam wątpliwości, czy każde państwo powinno konkurować na „przełomowe innowacje”.

Jak to?

Choćby ze względu na to, że potrzebny jest do tego olbrzymi kapitał i nie każda gospodarka go posiada. Kolejna rzecz, że co za dużo innowacji to niezdrowo. Z jednej strony są błogosławieństwem, z drugiej mają swoje koszty.

Koszty?

Mają wręcz destrukcyjny charakter. Weźmy smartfona. Sprawił, że upadło wiele firm produkujących tradycyjne komórki, a w efekcie życie wielu pracowników uległo zniszczeniu.

Chyba zmianie?

Nie, zniszczeniu. Pan jest młody, ale proszę pomyśleć o 47-latku, który traci dobrze płatną pracę w Motoroli. Gdzie ma się zatrudnić? Na kasie w Walmarcie?

Ale na tym polega rynek, że niektóre firmy upadają.

Zmiana technologiczna sprawia, że te procesy zachodzą znacznie szybciej i równocześnie, a przez to są bardziej bolesne. W USA ludzie może jeszcze umieją się z tym pogodzić ze względu na taką, a nie inną kulturę, ale czy w Polsce jesteście w stanie zaakceptować bezrobocie nie z Waszej winy, ale dlatego że ktoś wymyślił gdzieś jakiś nowy produkt? Nie sądzę. Dobrym przykładem, że można się rozwijać bez tworzenia przełomowych innowacji są Niemcy. Jest wzrost, jest niskie bezrobocie, jest bogactwo, ale nie będzie pan w stanie wymienić rewolucyjnych produktów pochodzących z tego kraju. Poza nowoczesnym przemysłem motoryzacyjnym, niewiele tam się dzieje. Koniec końców, tolerancja na „twórczą destrukcję” zależy od kultury danego społeczeństwa. Amerykanie są bardzo indywidualistyczni, Europejczycy mniej.

A Chińczycy?

My jesteśmy miksem kultury indywidualistycznej i kolektywnej. Z jednej strony doceniamy pracę i bogactwo, szanujemy ludzi, którzy osiągają sukces w biznesie i tak już od tysiąca lat, od czasów dynastii Song. To sprawia, że w Chinach bohaterem jest Jack Ma, założyciel Alibaby, biznesmen, który w ciągu dekady skumulował wielki majątek. Czy taka osoba mogłaby być bohaterem w Europie? Nie sądzę. Z drugiej strony nauczyliśmy się szanować rolę autorytetu i to jest ta kolektywna strona naszego narodowego charakteru. Chiny mają dwie twarze i dlatego nasza gospodarka oferuje innowacje, ale korzysta ze swojej fundamentalnej przewagi, jaką jest dostępność siły roboczej.

Co jest źródłem wojen handlowych pomiędzy Chinami a USA?

Popularną narracją jest ta, że USA boją się rosnącej potęgi gospodarczej Chin i dlatego nakładają cła. I choć to łatwa narracja, to – moim zdaniem – nieprawdziwa. Prawdziwą przyczyną są wewnętrzne problemy amerykańskiej gospodarki. Proszę spojrzeć na krajobraz gospodarczy USA. Na Zachodzie Dolina Krzemowa, na Wschodzie Wall Street, a pośrodku pustynia. Ta gospodarka jest niezrównoważona, zaczęły dominować firmy hi-tech i finansowe, reszta branż została zmarginalizowana. 30 lat temu absolwent MIT marzył o pracy w General Motors, dzisiaj chce pracować w Goldman Sachs. Tak nie powstaje bogactwo, z którego mogłoby skorzystać 300 milionów obywateli USA. To dlatego Donald Trump wygrał wybory: zidentyfikował ten problem.

To znaczy?

Problem polegający na tym, że globalizacja poszła za daleko.

Mówi to obywatel Chin, które się dzięki globalizacji wzbogaciły.

Owszem. Chiny i Chińczycy to zwycięzcy globalizacji, ale przecież nie każdy korzysta na niej w tym samym stopniu. Niektórzy tracą. Mówiłem o Motoroli, a takie przykłady można mnożyć. Społeczeństwo USA na globalizacji nie skorzystało w tym samym stopniu, co społeczeństwo Chin.

Ma pan dużo zrozumienia dla Trumpa.

Raczej dla przyczyn obecnej sytuacji. Trump dobrał złe instrumenty do walki z problemami Amerykanów. Wojny celne i handlowe z Chinami to nic dobrego i szkodzą wszystkim. Musi znaleźć inną drogę.

Jakieś sugestie?

Ograniczyć sektor finansowy na przykład. Chiny z kolei powinny większą wagę przykładać do obecności w Światowej Organizacji Handlu, więcej w nią inwestować i próbować – np. wespół z Unią Europejską – zreformować ją tak, by lepiej służyła międzynarodowej współpracy gospodarczej. Chiny w ogóle mają sporo dobrego do zrobienia w światowej gospodarce. Mogą np. pomóc krajom rozwijającym się wejść na ścieżkę szybkiego i stabilnego wzrostu, dzieląc się własnymi doświadczeniami. Idee Nowego Jedwabnego Szlaku, czy szerokie inwestycje Chin w Afryce niejako wymuszają międzynarodową kooperację i tę wiedzę rozprzestrzeniają.

Wróćmy do początku rozmowy i do kwestii wolności jako warunku powstawania nowych idei, które koniec końców napędzają wzrost gospodarczy. Czy jako chiński akademik dysponuje Pan pełną swobodą myśli? Jest Pan autorem eseju, w którym jest teza, że wraz z bogaceniem się Chińczycy będą chcieli coraz więcej tej swobody. Z tego wynika, że obecnie jest jednak ograniczona…

Kwestia wolności osobistej to duże wyzwanie dla chińskiego rządu. Niemniej ta wolność rośnie. Gdy kończyłem szkołę w latach 80., rząd mówił mi, gdzie mam pracować, mieszkać. Dzisiaj sam szukam zajęcia, kupuję mieszkanie, samochód. Dodatkowo mogę rozmawiać publicznie właściwie o wszystkim. Przestrzeń wolności osobistej znacznie wzrosła.

Na uniwersytetach także?

Moim zdaniem tu wolność jest całkowita. Rząd chce słuchać różnych głosów i finansuje różnorakie badania. Przynajmniej jeśli chodzi o wydziały ekonomiczne. Jedną z dziedzin mojego zainteresowania są np. studia nad chińskim systemem politycznym i jego oddziaływaniem na gospodarkę. Mogę mówić i pisać, co zechcę. Nie ma żadnych barier.

Zakres wolności słowa w Chinach definiuje rządząca partia. W sierpniu przekonał się o tym liberalny think-tank ekonomiczny Unirule Institute of Economics. Z dnia na dzień został zdelegalizowany. Mają chyba inne zdanie.

Ale to inna para kaloszy. Znam ich, współpracowałem z tym ośrodkiem. Ich problemem było to, że podważali konstytucyjne zasady funkcjonowania państwa. Chiny to specyficzny kraj. Owszem, w życiu publicznym istnieje cenzura, ale nie ma charakteru totalnego.

To po prostu monopartyjny, miękki autorytaryzm.

Nie. To wielki eksperyment. Nazywam nasz ustrój selektokracją.

Selektokracją?

W Chinach nie ma demokracji i wyborów powszechnych. Nie widzę jednak powodów, dla których demokracja miałaby być ustrojem globalnym. Pozwólcie nam eksperymentować. Ostatnia dekada pokazuje, że demokracja ma swoje problemy. Nasz system ma nad nią pewne przewagi. Na przykład pozwala na długofalowe planowanie. Urzędnicy nie są poddani presji społecznej, nie są populistami, mogą być bardziej kompetentni. Co więcej, w naszym systemie – dlatego nazywam go selektokracją – istnieje także instytucjonalna kontrola urzędników, nie każdy przejdzie przez to sito. System ten służy Chinom od 40 lat i sądzę, że większość Chińczyków to dostrzega.

Przyzna Pan, że w Chinach istnieje cenzura, ale to przecież nie jest tajemnicą. Chiński internet jest odcięty od świata „wielkim, chińskim firewallem”. To się kiedyś zmieni? Chińczycy staną się częścią światowej społeczności cyfrowej?

Nie wiem. Trzeba patrzeć na to, jak dany kraj i społeczeństwo się rozwija, nie można odrzucać historii. Myślę, że podejście do tych spraw wymaga dużego namysłu. Selektokracja działa tak, że rzeczy, które się nie sprawdzają, odrzuca. Może kiedyś odrzuci firewall? Trudno powiedzieć, bo trudno powiedzieć, jaki model funkcjonowania ostatecznie przyjmie nasze państwo. My wciąż, jak podkreślam, eksperymentujemy.

Istnieje szansa, że któryś z oficjeli przyzna w końcu otwarcie, że Chiny stały się państwem kapitalistycznym?

Jesteśmy gospodarką rynkową, a Deng Xiaoping mawiał, że rynek nie jest zarezerwowany dla kapitalizmu i ja się z tym zgadzam. W socjalizmie także można funkcjonować. Zresztą ten podział: socjalizm versus kapitalizm dzisiaj nie jest już tak oczywisty.

Prof. Yao Yang chiński ekonomista i publicysta, dziekan Narodowej Szkoły Rozwoju i dyrektor Centrum Studiów Gospodarczych na Peking University.

Autor: Sebastian Stodolak, dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.