Gdy General Motors w niedzielę wieczorem szykował się do złożeniu wniosku o bankructwo, wyższy przedstawiciel administracji zakreślił parametry dotyczące własności 60 proc. udziałów w koncernie. Powiedział, że będzie to „pasywny inwestor podobny do Fidelity lub innych wielkich firm inwestycyjnych, które posiadają duże udziały w spółkach”.

Te same zasady mają stosować się do banków, którym udzielono pomocy finansowej. Oczekuje się, że udziały rządu w tych bankach będą się zwiększać w okresie najbliższych miesięcy, a to miarę konwersji akcji preferowanych na akcje zwykłe w celu umocnienia bilansów w najsłabszych instytucjach.

Jednak Amerykańska Izba Handlowa, największa grupa biznesowa w USA, wypowiedziała się wczoraj zdecydowanie przeciwko własności rządowej argumentując, że już teraz są przykłady nieuprawnionego wpływu państwa oraz „wyraźne przykłady rynkowej manipulacji i protekcjonizmu” w GM i Chryslerze.

Thomas Donohue, dyrektor wykonawczy Izby powiedział, że jest zaniepokojony „możliwościami wpływania rządu i związków zawodowych na proces produkcji, sam produkt, silę roboczą oraz decyzje zarządu w taki sposób, że może to zagrozić szansom przetrwania producentów aut”.

Reklama

„Jeśli członkom Kongresu, wspólnie z przedstawicielami rządów, od USA poprzez Niemcy po Kanadę, pozwala się na wywieranie niewłaściwego wpływu na decyzje menedżmentu, wówczas można spisać to na straty: te firmy nie powrócą do rentowności, a ich samo przetrwanie stanie poważnym problemem”.

Ale o przetrwaniu nie ma, oczywiście, co marzyć bez finansowego zastrzyku rządu w kwocie 50 miliardów dolarów.

Co więcej, urzędnicy mówią, że przejęciu pakietu akcji w zamian za pieniądze rządowe jest mądrym rozwiązaniem - bilans GM nie udźwignie więcej długu, zaś inwestycja daje szansę odrodzenia, a akcje są jedynym dostępnym zabezpieczeniem.

Wobec krytyki ze strony konserwatystów, administracja Obamy podkreśla, że jest „niechętnym” udziałowcem w spółkach.

„Rząd nie zamierza ingerować lub też rozciągać kontrolę nad bieżącymi operacjami... oraz zapewnia, ze żaden pracownik rządu nie będzie zasiadał w kierownictwie spółki ani też podejmował pracy w firmie, w której dokonuje się inwestycji – powiedział w sobotę w nocy wyższy przedstawiciel władz amerykańskich.

To wszystko nie oznacza, że grupa zadaniowa administracji ds. przemysłu samochodowego, działała do tej pory w sposób pasywny. Rick Wagoner został poproszony o ustąpienie ze stanowiska szefa GM, co było najlepszą oznaką, że rząd zamierza stanowczo interweniować.

Procedura bankructwa Chryslera zakończyła się sukcesem, który przyszedł znacznie szybciej i łatwiej niż prognozowali niezależni prawnicy. Jest to również znaczące zwycięstwo zespołu zadaniowego, ale osiągnięte drogą zastraszania krnąbrnych kredytodawców, by porzucili swoje obiekcje wobec planu restrukturyzacyjnego.

Ostatecznie nawet jeśli administracja chce zarządzać niechcianym portfelem akcji na zasadzie umywania rąk, to bynajmniej nie końca zbiega się z dążeniem Kongresu. W zeszłym miesiącu Edward Lindy zrezygnował ze stanowiska szefa AIG, grupy ubezpieczeniowej z 80-proc. udziałem rządu, po wielu tygodniach stawiania pod pręgiem na Kapitolu. Może GM nie będzie sterowany z Białego Domu, ale Fritz Henderson, dyrektor wykonawczy koncernu, ma przed sobą wciąż wiele wypraw do Waszyngtonu.

Tłum.T.B.