Oczekiwałbym również postępu w sprawie porządkowania sektora bankowego. To minimum potrzebne do zapewnienia rozsądnego tempa ożywienia gospodarczego.

Jednak niemal o rozpacz przyprawia mnie to, co dzieje się na poziomie strefy euro. Obawiam się, że pod tym względem pojawienie się nowej koalicji nie spowoduje większych zamian w jakości rządzenia gospodarką. Odejście Peera Steienbrucka, ustępującego socjaldemokratycznego ministra finansów, poprawi finansową dyplomację Niemiec – i to niezależnie od tego, kto go zastąpi. W efekcie jednak spodziewam się zmiany tylko stylu działania, nie zaś jego istoty.

Rozrzutność i cnota

Zasadniczy problem polega na rozbieżności polityki gospodarczej między Francja, Hiszpanią, Włochami, Portugalią i Grecją z jednej strony a Niemcami, Finlandią, Austrią i Holandią – z drugiej. Najwięcej szkody przynosi rozbieżność tej polityki między Francją i Niemcami. Paryż wypuścił w zeszłym tygodniu prawdziwą bombę, mówiąc, że nie zamierza już dążyć do obniżenia do 2012 roku deficytu budżetowego Francji poniżej 3 proc. produktu krajowego brutto (to limit ustalony w Traktacie z Maastricht). Nawet przy optymistycznych założeniach co do tempa wzrostu Francja nie osiągnie tego celu wcześniej niż w 2015 roku – to najwcześniejsza możliwa data. Do tego czasu relacja zadłużenia publicznego do PKB przekroczy w tym kraju 90 proc.
Reklama
Oznacza to, że Francja praktycznie zarzuciła politykę koordynacji w ramach strefy euro: to decyzja, której prezydent Nicolas Sarkozy będzie kiedyś na pewno żałować. Spodziewałbym się również, że w Hiszpanii relacja długu do PKB zmierzać będzie do podobnego jak we Francji poziomu. A że duże oczekiwania w zakresie redukcji deficytu przez rząd Silvio Berlusconiego we Włoszech byłyby po prostu niemądre, prawdopodobnie skończy się na tym, że relacja długu do PKB w trzech z czterech największych gospodarek strefy euro ustali się na poziomie bliskim 100 proc.
Niemcy natomiast zobowiązały się wkroczyć na ścieżkę cnoty. Poprzednia koalicja zmieniła konstytucję i obecnie deficyt rządu federalnego nie może – w ramach cyklu koniunkturalnego – przekroczyć 0,35 proc. PKB. To ograniczenie wchodzi w życie od 2016 roku, do jego osiągnięcia potrzebna będzie jednak wcześniejsza konsolidacja fiskalna. Tak określony cel w zakresie deficytu oznacza, że w długim terminie relacja zadłużenia do PKB wyniesie około 10 proc. A wówczas zróżnicowanie sytuacji budżetowej w strefie euro sięgnie poziomu, jakiego nie sposób tolerować.

Poza Traktatem

Oczywiście, nowa koalicja w Niemczech może obniżyć podatki bardziej niż wydatki. To jednak można by później odwrócić. Jednak jednostronna redukcja podatków – choć sama w sobie pożądana – nie spowoduje korekty rozbieżności w strefie euro. Do tego potrzeba koordynacji.
Żeby pojawiły się rozbieżności, zawsze muszą być dwie strony. Winę za lekceważenie najważniejszego punktu Traktatu z Maastricht ponosi zarówno Francja, jak i Niemcy. Pisząc o „winie”, nie mam przy tym na myśli osławionego pułapu deficytu na poziomie 3 proc. PKB, ale tę klauzulę Traktatu, która mówi, że kraje członkowskie powinny traktować politykę gospodarczą jako dobro wspólne. Niemcy zignorowały ją, wprowadzając jednostronnie zmianę konstytucji. Francja ignoruje ją dziś. Nie powinniśmy się więc dziwić, że na nieformalnym spotkaniu europejskich ministrów finansów w zeszłym tygodniu nie było porozumienia w sprawie sposobów wyjścia z kryzysu, ale mnóstwo zamieszania.
W strefie euro takie sytuacje zdarzały się już wcześniej: w 2003 roku oryginalny pakt stabilizacji i wzrostu załamał się, ponieważ Francja i Niemcy dopuściły, by przeważyły nad nim wąskie interesy narodowe. Udało im się wyjść z tej sytuacji przez wprowadzenie nowego, bardziej elastycznego paktu. Stanowi on jedyny mechanizm koordynacyjny w strefie euro, nie jest jednak prawdopodobne, żeby przetrwał on epokę deficytu budżetowego na poziomie niemal dwucyfrowym.

Potrzeba koordynacji

Jakie mogą być długoterminowe konsekwencje trwałych rozbieżności w tej dziedzinie? Po pierwsze, stopy procentowe będą prawie na pewno wyższe, niż byłyby w innym przypadku. Po drugie, Francja wykorzysta cięcia podatkowe do wzmocnienia strony podażowej gospodarki, co w przypadku unii walutowej może stać się początkiem wyścigu między krajami: będzie on miał charakter zbliżony do realnej dewaluacji. Po trzecie, drastycznie wzrośnie przekonanie o możliwości poszczególnych krajów strefy euro.
Spodziewam się, że za dziesięć lat ludzie zaczną uważać, że poza strefą euro Niemcom wiodłoby się lepiej. Nie przewiduję, że Niemcy rzeczywiście podążą tą drogą: politycy mogą temu zapobiec. Dla unii walutowej już samo dopuszczenie do pojawienia się takiej sytuacji byłoby skrajnie niekorzystne.
Francja ani Niemcy tego oczywiście nie chcą, ale obu tym krajom nie przeszkadza to w prowadzeniu polityki, która może doprowadzić do podobnego nieszczęścia. Stosunki między Nicolasem Sarkozy’m i Angelą Merkel są po prostu straszne. Nie ma co oczekiwać, że ten konflikt da się rozwiązać przy szklance wina. Nie powinniśmy się też spodziewać zmiany przywódców w którymś z tych krajów. Kanclerz Merkel na zapewnioną władzą przez co najmniej następne cztery lata, a prezydent Sarkozy ma duże szanse na ponowny wybór w 2012 roku.
Każde z nich powinno mieć więc strategię koordynacji własnych zamierzeń, tak aby łączyły się one z planami innych państw strefy euro. Nie mogę jednak uwierzyć, że do tego dojdzie.