ŁUKASZ KORYCKI
Jako pierwszy kraj, który wyszedł obronną ręką z globalnego kryzysu, wymienia pan Polskę. Jaki jest – zdaniem pana – powód, że nam się to udało?
DAVID HALE*
Bo macie stosunkowo duży rynek wewnętrzny z 40-milionową populacją i dzięki temu silny popyt wewnętrzny. Gdyby Polska była uzależniona bardziej od eksportu, to byłoby trudniej, tak jak np. na Słowacji. Poza tym mieliście banki bardzo odpowiedzialne, które nie podejmowały dużego ryzyka, nie udzielały kredytów na prawo i lewo.
Reklama
Czyli pomogło nam to, że banki są, mówiąc wprost, zacofane w stosunku do zagranicznych odpowiedników. Nie angażowały się w ryzykowne instrumenty, tak jak np. Lehman Brothers?
Powiedziałbym raczej, że wykazały się dużo większą ostrożnością niż ich zagraniczne odpowiedniki.
Wróćmy do gospodarki globalnej. Jest pan doradcą spółek z Grupy Fortune 500. O co teraz najczęściej pytają pana menedżerowie tych spółek?
Najważniejsza dla nich jest odpowiedź na to, czy rzeczywiście gospodarka wychodzi już z recesji. I moim zdaniem rzeczywiście mamy już sygnały tego odbicia w III i IV kwartale. Wskazują na to chociażby spadające zapasy firm. Jednak menedżerowie oczekują ostatecznego potwierdzenia. A tym ostatecznym potwierdzeniem będzie dopiero ożywienie popytu konsumpcyjnego.
A to ożywienie już mamy?
Niestety, na to ostateczne potwierdzenie musimy jeszcze poczekać do grudnia czy stycznia. Myślę, że ono będzie, ale przesądzać jeszcze nie można. Natomiast jeśli okaże się, że popyt nie rośnie w wystarczającym stopniu, będziemy borykać się z dobrze znanymi już problemami, takimi jak np. gigantyczny wzrost amerykańskiego deficytu. Wówczas administracja prezydenta Obamy stanie w obliczu trudnej decyzji, np. podniesienia podatków za dwa lata.



I menedżerowie pytają pana tylko o to, czy gospodarka już wyszła na prostą?
Nie. Bardzo ważnym tematem jest też ochrona środowiska. Rząd zamierza np. podnieść opłaty za emisję dwutlenku węgla. A to podniesie koszty spalania węgla i produkcji energii elektrycznej. To jest poważny problem dla biznesu.
Niektórzy obwieścili już koniec globalnego kryzysu. Czy pan się z tym zgadza?
W zasadzie tak. O jakim kryzysie może być mowa, skoro od kilku miesięcy mamy silne odbicie na światowych giełdach. Rynek pieniężny funkcjonuje też całkiem dobrze. Jedynym słabym punktem w Stanach Zjednoczonych jest wciąż nie najlepsza koniunktura na rynku nieruchomości, gdzie zresztą kryzys się zaczął. Ale to ogromny rynek, wart kilkadziesiąt bilionów dolarów, więc nic dziwnego, że wychodzi on z zapaści powoli.
Czy więc pakiet stymulacyjny, który pochłonął w USA ponad 800 mld dol., spełnił swoją rolę i czy wciąż jest potrzebny?
Myślę, że pakiet stymulacyjny już nie jest potrzebny prywatnemu sektorowi. Jeśli jeszcze jakieś pieniądze są potrzebne z Waszyngtonu, to stosunkowo niewielkie, np. można zastanawiać się nad zwiększeniem zachęt podatkowych do kupowania nieruchomości. Być może trzeba też będzie zwiększyć jeszcze wsparcie dla bezrobotnych.
Czyli nie ma już powodów, by ratować jakiś bank, jeśli stanie na krawędzi bankructwa?
Nie ma powodu.
A co pan sądzi o tym, że banki, które otrzymały od rządu gigantyczne kwoty pieniędzy, przeznaczyły je nierzadko na premie dla swoich menedżerów?
To zrobiła się już w USA głośna sprawa, o wymiarze politycznym. Cóż. Jedno można powiedzieć na pewno – rząd powinien dokładnie przyglądać się temu, na co idą jego pieniądze. Bo być może są tacy menedżerowie, np. zajmujący się oceną ryzyka, którym wysokie premie się należą. Myślę, że sprawa zostanie w najbliższym czasie uregulowana, tak by dostosować wynagrodzenie do podejmowanego ryzyka.



Czyli banki trzeba poddać silniejszej regulacji?
Oczywiście to się naturalnie narzuca – wniosek po kryzysie jest taki, że banki trzeba mocniej kontrolować. Ale zaraz potem pojawia się pytanie, jak ten nadzór miałby wyglądać. Co do jednego wszyscy są zgodni, że banki powinny mieć więcej własnego kapitału, a mniej się lewarować. Ale jeśli już przejdziemy do szczegółów, to zgody nie ma. Na przykład wielu członków Kongresu krytykuje teraz banki za to, że nie dają kredytów uboższym i nie pomagają w ten sposób sektorowi nieruchomości w wyjściu na prostą. Z kolei banki nie chcą tego robić, wskazując na ogromne ryzyko. Na razie więc plany zwiększenia nadzoru nad sektorem finansowym są, ale jak to ma wyglądać, wciąż nie wiadomo.
Podczas konferencji** padło stwierdzenie, że giełda amerykańska ma przed sobą co najmniej kilka miesięcy solidnego wzrostu. To prawda?
Zgadzam się z tym. Przede wszystkim amerykański PKB powinien rosnąć, a w ślad za nim będzie rosła giełda. Myślę, że w przyszłym roku nowojorski indeks Dow Jones sięgnie 12 000 pkt, czyli wzrośnie o ok. 20 proc.
A które sektory będą ten wzrost napędzać?
Warto tu wymienić sektor IT, i to nie tylko dlatego, że rozmawiamy podczas konferencji zorganizowanej przez jednego z liderów rynku, firmę SAS, ale dlatego, że nowe technologie są niezbędne i popyt na nie będzie się utrzymywał. Warto spojrzeć też na odradzający się sektor motoryzacyjny – zaczyna znów rosnąć sprzedaż aut, a także na branżę budowlaną, która będzie się odradzać po kryzysie.
Mówi pan, że PKB USA powinien już rosnąć. Jakiego rzędu wzrostów możemy się spodziewać w przyszłym roku?
Solidny wzrost globalnego PKB o ok. 3–4 proc. Z tym że kraje Europy Zachodniej zanotują wzrost rzędu ok. 2 proc. USA może 2,5–3 proc., a rynki wschodzące 5–6 proc. W Chinach znów bym się spodziewał nawet 9 proc., a w Indiach 7 proc. Rosja też może się odrodzić dzięki wyższym cenom surowców.
A w Polsce?
Wciąż nadrabiacie dystans do Europy Zachodniej, więc jeśli w Europie Zachodniej wzrost wyniesie 2 proc., to Polska ma szanse na solidne 3–4 proc. Powód – spory popyt wewnętrzny wspomagany tym, że macie młodszą populację w przeciwieństwie do szybko starzejących się Niemiec czy innych krajów zachodniej części Europy.



Jaki będzie obraz globalnej gospodarki po tym drugim co do wielkości – po załamaniu z lat 20. ubiegłego wieku – kryzysie? Niektórzy wieszczyli pod koniec ubiegłego roku, kiedy kryzys uderzał najmocniej, że to już koniec kapitalizmu w obecnej formie
Nie przesadzajmy. Zmiany owszem będą, ale przede wszystkim dotkną sektor finansowy. Tak jak już mówiłem, banki będą mniej skłonne do ryzyka, będą podlegały ściślejszemu nadzorowi. Ale zwróćmy też uwagę, że to będzie dotyczyło przede wszystkim takich krajów, jak USA, Wielka Brytania czy Niemcy. Tam kryzys uderzył najmocniej. Natomiast nie spodziewałbym się jakichś rewolucyjnych zmian, np. w Finlandii czy Szwecji, gdzie tego kryzysu często nawet nie zauważono. Rewolucji nie będzie.
*David Hale
ekonomista specjalizujący się w globalnych rynkach, doradca największych amerykańskich spółek z listy Fortune 500. Wcześniej był m.in. głównym ekonomistą ds. rynków międzynarodowych w Zurich Financial Services Group.
** – rozmowa odbyła się podczas konferencji zorganizowanej przez SAS Institute w Las Vegas