Przewagę dzięki nadwyżce produkcji nad sprzedażą pozwalającej PGE na dyktowanie cen widać, gdy porówna się wyniki za III kwartał Enei i PGE. Ta pierwsza firma zanotowała gorszy wynik operacyjny, co było efektem rosnących kosztów zakupu energii, które zwiększyły się o ponad 28 proc. PGE z kolei zwiększyła zysk operacyjny, bo u niej wydatki na kupno prądu (od własnych spółek plus obowiązkowa pula od producentów energii odnawialnej) wzrosły tylko o 5,5 proc. Dla inwestorów interesujących się Eneą, Tauronem czy Energą to czytelny sygnał: każda z tych firm musi kupować prąd od innych wytwórców, a głównie od PGE, bo mają one za małe własne moce produkcyjne.

Ważne pytania

Gdy szwedzki Vattenfall wycofał się ze sprzedaży Enei uważano, że przyczynami były: zbyt krótki czas na złożenie oferty i to, że wykosztował się kilka miesięcy temu na zakup holenderskiej spółki Nuon. Kiedy zrezygnował RWE, powszechne były komentarze, że niemiecki koncern uznał, że resort skarbu chce za dużo. Ministerstwo zaś sugerowało, że przy ustalaniu ceny opierało się na giełdowym kursie Enei i doliczyło premię za kontrolę nad firmą. Na taki model wyceny dużych polskich spółek należących do Skarbu Państwa inwestorzy na ogół dotąd się godzili. Dlaczego nie zgodził się RWE, który jest bardzo zainteresowany naszym rynkiem? Dlaczego Vattenfall nie ogłasza, że jeszcze raz złoży ofertę na Eneę, choć tak naprawdę stać go na ten nabytek, a w dodatku sytuacja gospodarcza się poprawia? Dlaczego obie firmy, które dotąd wśród inwestorów zagranicznych najwięcej zainwestowały w polską elektroenergetykę, teraz się wahają? W odpowiedzi na te pytania kryje się los prywatyzacji wszystkich koncernów elektroenergetycznych.

Kosztowne porządki

Reklama
Profesor Krzysztof Żmijewski z Politechniki Warszawskiej przewidywał na długo przed giełdowym debiutem PGE, że akcje tej firmy będą kupować klasyczni, spekulacyjni gracze giełdowi, liczący na zwyżkę ceny, ale nie inwestorzy branżowi, którzy znają się na tym sektorze. I ta prognoza się sprawdziła. Według prof. Krzysztofa Żmijewskiego podobnie może być w przypadku kolejnych prywatyzowanych koncernów elektroenergetycznych. Z wielu powodów, choćby przez wyjęte żywcem z czasów socjalizmu pakiety socjalne dla załóg (w tym wieloletnie gwarancje zatrudnienia) i gigantyczne koszty inwestycji, jakich wymaga polska energetyka. Większość z tych przyczyn można znaleźć w prospekcie emisyjnym PGE, który poraża zawartą w nim ogromną liczbą i rangą zagrożeń, związanych z działalnością tej firmy.



– Jeśli chcemy sprzedać na przykład auto, to najpierw staramy się doprowadzić je do porządku, a w przypadku elektroenergetyki tego nie zrobiono. Nie było rzeczywistej restrukturyzacji, cięć kosztów i przerośniętego zatrudnienia. Inwestorzy zdają sobie sprawę, że te porządki, które będą bardzo dużo kosztować, zostaną przerzucone na nich. A tymczasem konsolidacja elektroenergetyki zwiększyła siłę i opór związków zawodowych przed zmianami. Odstraszają prawne warunki prowadzenia inwestycji, są one u nas tak złe, że budowa 5-kilometrowego odcinka linii przesyłowej pod Kórnikiem, strategicznej dla państwa, trwa już ponad 10 lat. Bo bardzo łatwo ją blokować – mówi Krzysztof Żmijewski.

Skutki konsolidacji

Kolejna bariera to brak rynku, do którego doprowadziła konsolidacja sektora za rządów PiS, która tylko PGE ułatwiła życie, a reszcie utrudniła. I także to odstraszyło RWE od kupna Enei, co menedżerowie tego niemieckiego koncernu potwierdzili publicznie. Narzekali również na ryzyko regulacyjne, które w Polsce jest bardzo wysokie. Urząd Regulacji Energetyki (URE) raz uwalnia ceny dla gospodarstw domowych, raz się z nich wycofuje.
Nie można też wykluczyć, że Polska, podobnie jak inne kraje unijne, w imię zwiększenia konkurencyjności i interesów konsumentów nakaże za parę lat koncernom elektroenergetycznym odsprzedanie sieci dystrybucyjnych. A to też nie zachęca do inwestycji w ten sektor. Mało przewidywalne są też unijne regulacje w energetyce. Wciąż na przykład nie wiadomo, czy nowe elektrownie, których budowa ruszyła jeszcze w zeszłym roku, będą musiały kupować limity emisji CO2 czy też nie.
Ważniejsze jest jednak co innego. To, że unijna polityka klimatyczno-energetyczna ogóle sprawi, iż energetyka oparta na węglu będzie coraz mniej opłacalna (chodzi głównie o ogromne koszty zakupu limitów emisji CO2 i budowy instalacji do jego wychwytywania). I że Komisja Europejska nie tyle chce ograniczenia produkcji energii z węgla, ile w ogóle rezygnacji z tego paliwa. Tymczasem w Polsce ponad 90 proc. prądu produkuje się z węgla.