Paranoja i polityka strachu udzielają się organizatorom igrzysk w Vancouver. Na czas olimpiady miasto zamieni się w oazę bezpieczeństwa i inwigilacji. Ale nie byle jaką, bo stworzoną kosztem 900 mln dol. Cały budżet operacyjny igrzysk jest tylko niespełna dwa razy większy.

Procedury jak na lotnisku

– Byłem wczoraj w wiosce olimpijskiej, bo na co dzień mieszkamy w centrum miasta. Gdy weszliśmy, byłem zaskoczony gorliwością, z jaką strażnicy nas sprawdzali. Każdy szczegół, każdy przedmiot wszystko było dla nich podejrzane. A pamiętajmy, że igrzyska jeszcze się nie zaczęły – mówi nam Adam Krzesiński z PKOl. – Procedury są na bardzo wysokim poziomie.

A to kosztuje. Jeśli prześledzimy, jak zmieniały się wydatki na bezpieczeństwo przy okazji igrzysk na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia, zauważymy niepokojącą tendencję: koszty ochrony olimpiady rosną gwałtownie i zaczęły przekraczać sumę, jaką wydaje się na budowę aren i obiektów sportowych – mimo że zdaniem niezależnych specjalistów, czy to byłych agentów służb specjalnych, czy profesorów uniwersytetów, realne zagrożenie jest coraz mniejsze.

Reklama

Salt Lake City wydało 310 mln dol. na zabezpieczenie igrzysk w 2002 roku (amerykańskie miasto sześć miesięcy po atakach 11 września!). Turyn w 2006 roku wydał 140 mln na samo zorganizowanie jednostek policji. Ateny w 2008 roku wydały na bezpieczeństwo 1,5 mld dol., czyli o wiele więcej niż Vancouver, ale igrzyska letnie to trzy razy większe przedsięwzięcie niż igrzyska zimowe. Początkowo organizatorzy olimpiady w Kanadzie zakładali, że zabezpieczenie imprezy będzie ich kosztować około 175 mln dol. I taką sumę kilka lat temu podano do publicznej wiadomości. Nieco uspokoiło to wyborców. Z czasem jednak, gdy ewentualne protesty i tak na nic by się zdały, kwota wzrosła ponad pięciokrotnie.

900 milionów to dla przeciętnego mieszkańca Vancouver absurd. Tym bardziej że Kanadyjczycy, w przeciwieństwie do Amerykanów, nie godzą się tak łatwo na ograniczanie swobód obywatelskich w imię bardzo szeroko zdefiniowanego przez polityków bezpieczeństwa. A ograniczeń przewidzianych jest sporo. W samym mieście obecnych będzie w sumie 15 tys. żołnierzy, policjantów, ochroniarzy i agentów specjalnych (o 5 tys. więcej niż w Salt Lake City). Każdy z nich przeszedł szkolenie w zakresie obchodzenia się z kibicami. Na obiekty sportowe będzie można wnieść tylko to, z czym można wejść do samolotu. Inne procedury bezpieczeństwa będą obowiązywać pasażerów kolei, inne autobusów, a inne pieszych. Organizatorzy wynajęli ponadto dwie prywatne firmy amerykańskie i jedną kanadyjską, które specjalizują się w systemach wczesnego ostrzegania i mogą zlokalizować podejrzanego czy też stworzyć jego profil za pomocą śladów, jakie zostawił w sieciach internetowej i telefonicznej.

Kamery jak w „Big Brotherze”

– Jestem oficerem od wielu lat. Ochraniałem już kilka imprez, szczyt G8 czy przyjazd papieża. Ale to... To jest największe tego typu przedsięwzięcie w historii Kanady – mówi sierżant Mike Cote z Królewskiej Kanadyjskiej Policji Górskiej (RCMP).

Pozamykano niektóre ulice, stworzone zostaną kordony policji chroniące specjalne strefy, po których do tej pory można było swobodnie się przemieszczać, a przez dwa tygodnie będą dostępne tylko dla 15-tysięcznej armii. Zintegrowane zostały działania marynarki, floty powietrznej i służb granicznych. Niebo będzie nieustannie patrolowane przez myśliwce CF-18 i helikoptery Griffon. Cały system bezpieczeństwa stworzony na okazję igrzysk został zatwierdzony przez specjalistów z Białego Domu. Prezydent Barack Obama powiedział, że w razie jakichś problemów Ameryka służy Kanadzie pomocą. Mieszkańcy Vancouver na chwilę odsapnęli – ale gdy okazało się, że Obama na igrzyska nie przyjedzie.

Miasto będzie monitorowane przez 1800 kamer. Prawie tysiąc z nich zostało zainstalowanych tylko na czas igrzysk. Kanadyjczycy już szykują w tej sprawie protest. Bo całe to przedsięwzięcie jest według nich nie tylko „Big Brotherem”, ale i czymś w rodzaju „Folwarku zwierzęcego”, gdzie ktoś mówi ci tylko, co powinieneś zrobić, a czego nie możesz.

Bardzo lukratywny biznes

– Generalnie możesz wydać i dziesięć miliardów na zabezpieczenie takiej imprezy, ale wtedy i tak nie będzie ona w stu procentach bezpieczna. Gdy widzisz wszędzie policję i słyszysz śmigłowce, nasuwa się pytanie: czy nie wyznaczyliśmy linii za daleko? – pyta się David Eby ze Stowarzyszenia Praw Obywatelskich Kolumbii Brytyjskiej (BCCLA). Dodał, że większe zagrożenie niż bliżej niezidentyfikowany terrorysta stanowią narkomani, którzy zaczną się włamywać do samochodów turystów. Przypomnijmy: ostatnie zdarzenie na olimpiadzie, które można by nazwać „atakiem terrorystycznym”, miało miejsce w 1996 roku. Zginęły dwie osoby. Dziś Leo Monbourquette z RCMP nie ukrywa: – Według danych wywiadu zagrożenie ataku jest niewielkie.

Krzesiński jednak broni organizatorów. – W centrum miasta przeciętny mieszkaniec nie czuje chyba dyskomfortu. Oczywiście, ideałem by było, gdybyśmy w ogóle nie musieli wydawać nic na ochronę, ale na całym świecie trzeba dmuchać na zimne. Jeśli cały sztab specjalistów uznał, że trzeba wydać 900 milionów, to najwyraźniej trzeba było tyle wydać – mówi sekretarz generalny PKOl.

Kanadyjscy aktywiści i tak nie dadzą za wygraną. Działacze BCCLA uważają, że bezpieczeństwo to ostatnio bardzo lukratywny biznes napędzany przez Amerykanów. Kto na nim zarabia? Oczywiście firmy, które sprzedają odpowiedni sprzęt, a z którym po igrzyskach nie będzie wiadomo co zrobić. Komitet organizacyjny zaprzecza. Ale nie może zaprzeczyć, że motto miasta na dwa tygodnie się zmieni. Z „Może ty też chciałbyś tu mieszkać?” na „Policjant za każdym rogiem”.

ikona lupy />
Specjaliści od bezpieczeństwa chcą, aby motto tych igrzysk brzmiało: „Policjant za każdym rogiem” / DGP